czwartek, 4 lutego 2016

SZPITALNY SURVIVAL – CZ. 2.

Wszystkie medyczne seriale i programy karmią nas bzdurami na temat służby zdrowia. Przez to ludzie wierzą, że lekarze to wspaniali, godni zaufania, pełni empatii ludzie, wykazujący szczere zainteresowanie pacjentem oraz pełne zrozumienie dla jego dolegliwości, obaw, a nawet spraw rodzinnych. Pielęgniarki zaś to prawdziwe anioły, które do tego zawodu zostały powołane i którym nic nie sprawia większej satysfakcji, szczęścia i poczucia spełnienia niż opieka nad chorym człowiekiem, zmiana pampersów i podłączanie kroplówek. W ogóle w Polsce istnieje jakieś chore wyobrażenie dotyczące lekarzy. Jakby lekarz był bogiem, któremu trzeba bić pokłony. W kontakcie z bogiem należy zatem wyłącznie słuchać i starać się zrozumieć cokolwiek z rzucanych w naszym kierunku fachowych pojęć, bo to ktoś bardzo poważny, uczony i niezwykle zajęty. Dlatego nie należny o cokolwiek pytać, bo zapewne nasze pytanie jest głupie, a lekarz ma w tym czasie coś ważniejszego do zrobienia. Paranoja.

A przecież lekarz to człowiek, co więcej – człowiek, który ma nam pomóc. Owszem, ma na sobie biały fartuch i to jemu powierzamy to, co mamy najcenniejszego – własne życie i zdrowie. Dlatego tym bardziej należy przekroczyć barierę strachu i wstydu i spróbować rozmowy z tym zimnym w swej symbolice, wydającym wyroki sędzią, wobec którego chory jest kimś podrzędnym. Uwierzcie mi: z lekarzami można rozmawiać nie tylko po łacinie. Fakt, do rozmowy z lekarzem warto się przygotować. Można spisać pytania i wątpliwości na kartce, wtedy nawet w razie zdenerwowania o niczym nie zapomnimy.  Nie dawajmy się zbyć.  Lekarze generalnie nie są nauczeni udzielania pacjentom jakichkolwiek informacji.  Brzmi nieprawdopodobnie a jednak tak jest. Jeśli ktoś jest wystraszony i nie spyta, nie uzyska żadnej informacji. Jeśli natomiast zacznie się dopytywać o badania, wyniki, perspektywy – zostanie mu przypięta łatka „upierdliwego” i „trudnego”. W trakcie wizyty lekarskiej też można się odzywać, chociaż gwarancja odpowiedzi jest żadna. Tak jest od zawsze i nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało się zmienić.

Wszyscy od lat skarżą się na „system”. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że polska służba zdrowia jest pełna absurdów i jej funkcjonowanie jest dalekie od ideału. Że lekarze w przychodniach czy na oddziałach nie dysponują potrzebnym im sprzętem, chociażby komputerem, żeby odczytywać wyniki badań albo wystawiać recepty. Że szpitale są zadłużone, na odprawach, zamiast o pacjentach rozmawia się o punktach i limitach, a  zlecając jakieś badanie w pierwszej kolejności ustala się jak je rozliczyć, a nie co wniesie ono do procesu diagnostycznego danego chorego. Że na jednego lekarza / pielęgniarkę przypada zbyt dużo pacjentów, przez co nie ma możliwości, żeby poświęcić pacjentowi wystarczającą ilość czasu.  Rozumiem, że personel ma prawo być zmęczony, przepracowany, zniechęcony przerostem biurokracji, wszechobecną papierologią, nieżyciowymi przepisami, brakiem funduszy a tym samym zgody dyrekcji na wykonanie niezbędnych procedur diagnostycznych czy leczniczych. Wreszcie – rozumiem, że lekarz, pielęgniarka, salowa to ludzie tacy jak my. Tak samo mogą mieć podły dzień, problemy w domu, ból głowy. Albo kaca ;-)

Korzystając z pomocy służby zdrowia nigdy nie oczekuje, że będę traktowana jak księżniczka. Ale mam dość gadania, że nawalił system, kiedy to konkretni lekarze i pielęgniarki olewają i obrażają pacjentów. I nadal będę ich obwiniać za bezmyślność, zaniedbania, lenistwo i ignorancję. I nigdy nie zaakceptuję faktu, że lekarz zamiast przyjąć do szpitala pacjenta w ciężkim stanie odsyłała go z kwitkiem i diagnozą „rwa kulszowa” (bo oddział jest przepełniony), a kiedy ten sam pacjent wraca po tygodniu, bo po wykonanych prywatnie badaniach okazuje się, że to nowotwór, lekarz ten nie ponosi żadnych konsekwencji, bo przecież „miał związane ręce”. Tak samo jak nie godzę się na wypisywanie pacjentów „do dalszej diagnostyki w ramach przychodni”. Nie wykluczam, że lekarze mają taki odgórny prikaz, ale z pewnością mają też świadomość, że taka diagnostyka będzie się wlec miesiącami jak nie latami pacjent może najzwyczajniej na świecie nie dożyć postawienia diagnozy.

Trafia mnie szlag, kiedy obok mnie leży cierpiąca, wyjąca z bólu osoba, która zamiast dodatkowej dawki leku przeciwbólowego dostaje opieprz za hałasowanie na oddziale i słyszy na odchodne: „Przecież pani ma raka, a nie grypę, to musi boleć”. Wpienia mnie, że na odłączenie kroplówki trzeba czekać dwie godziny w międzyczasie fatygując się w tej sprawie do dyżurki kilkakrotnie i za każdym razem słyszy się tylko rozkaz powrotu na salę, ewentualnie tekst pod tytułem: „Nie mam czasu, przyjdę jak skończę”. W tym samym czasie pielęgniarki z zabójczą skutecznością wypełniają swoje dodatkowe obowiązki, na które składają się picie kawy, obgadywanie pacjentów i ich rodzin, komentowanie nowych butów lekarki i czytanie wątpliwej jakości prasy plotkarskiej. No i oczywiście narzekanie. Przede wszystkim niskie zarobki i na nadmiar rzeczy do zrobienia, ale generalnie na wszystko, co popadnie. Że na salach chorych duszno, że zabrakło niebieskich wenflonów, że termometr nie działa i najlepsze były te rtęciowe, a tak w ogóle, to właściwie one powinny położyć się na szpitalnych łóżkach, bo są bardziej schorowane niż pacjenci. I że mają tylko jeden kręgosłup i nie zamierzają go nadwerężać, żeby dźwignąć chorego i ułożyć go w innej pozycji w celu zapobiegania odleżynom, albo umycia, a w ogóle to takimi rzeczami powinna zajmować się rodzina.

Żeby przeżyć w takich warunkach trzeba wypracować w sobie różnorodne mechanizmy przetrwania. Niezbędna będzie znajomość psychologii oraz metod manipulacji ludźmi. Wzbudzenie do siebie sympatii i sprawienie, że nie jest się pacjentem anonimowym to już połowa sukcesu. Poza tym trzeba zmobilizować lekarza prowadzącego do udziału w leczeniu przekazując wiarę w sukces terapeutyczny. Należy też z empatią podchodzić do trudów pracy szpitalnego personelu, chwalić go na każdym kroku, dziękować za poświęcony czas i odpowiednio wynagradzać. Trzeba też pamiętać, że pacjent nigdy nie ma racji, że żadnych pytań zadawać nie wolno (trzeba wszystko samemu wiedzieć i z góry) No i oczywiście bez zająknienia poddawać się wszelkim badaniom i zabiegom i grzecznie przyjmować zaordynowane mikstury lecznicze.

Byłeś w polskim szpitalu? Możesz śmiało powiedzieć, że wiesz co to survival. Chociaż może lepiej, wiedząc to wszystko, dać sobie spokój i od razu przejść do modlitwy?

7 komentarzy:

  1. Podpisuje sie obydwiema rękami pod tym. Po 8 dniach od videoskopi (wchodzili mi do płuc przez 3 otwory w plecach) żona mi mówi ze spod opatrunków wycieka mi ropa (ani razu nie zmienili mi opatrunków) poszedlem do dyzurki pielegniarek i mówie zeby mi zmienili opatrunki bo rany zamiast sie zagoić to sie zainfekowaly. Pigula popatrzyla w papiery i mowi do mnie: - pan jutro przeciez wychodzi to sobie w domu zmieni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Jezusie... Gdyby nie moje szpitalne doświadczenie nie wiem czy bym uwierzyła. Dużo zdowia! oby nigdy więcej takich doświadczeń!

      Usuń
  2. Karolina, świetnie napisane, choć tak bardzo smutna i tragiczna ta rzeczywistość!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Iwono! Na szczęście zdarzają się wyjątki, o tym też staram się pisać. Pozdrawiam

      Usuń
  3. A ja pomimo wielokrotnych pobytów w szpitalu mam trochę inne zdanie. Wiele zależy od szpitala - dwa wspominam bardzo dobrze - CZD i Instytut Kardiologi w Aninie. Mój zwykły miejski szpital już niestety był podobny do tego opisywanego powyżej. Ogólnie dobre znane szpitale chyba jednak można byłoby lepiej opisać.

    OdpowiedzUsuń
  4. To oczywiste, że szpital szpitalowi nie równy. Ja opisuję tutaj swoje subiektywne wrażenia. A co do Anina - też nie zawsze i nie na wszystkich oddziałach jest lepiej, niż gdzie indziej. Czasem właśnie warunki i traktowanie pacjentów w tych znanych i szanowanych klinikach są dużo gorsze, niż w małych, skromnych szpitalach...

    OdpowiedzUsuń