W SKRÓCIE

Loteria

O tym, jakie geny otrzymamy po naszych rodzicach i przodkach decyduje przypadek. Generalnie dziedziczenie to sprawa skomplikowana i przypomina trochę grę w totolotka. Oprócz przysłowiowych „szóstek” wygranych spektakularnie w wielkich kumulacjach zdarzają się też wielkie porażki – gdy trafi nam się kombinacja, która będzie skutkować ciężką chorobą. Ja na tej genetycznej loterii przegrałam z kretesem. Wystąpiła u mnie mutacja genu warunkującego powstawanie kolagenu typu V – kodującego jedno z białek tkanki łącznej. Oznacza to mniej więcej tyle, że struktura, a w konsekwencji funkcja kolagenu, który występuje głównie w skórze, stawach i ścięgnach jest nieprawidłowa. Ta sytuacja powoduje pojawienie się szeregu objawów i problemów klinicznych. Tego typu mutacja zdarza się raz na 10000 urodzeń. Po prostu, padło na mnie. Nie zastanawiam się dlaczego ani nie czuję się przez to wyjątkowa ;-)



(Nie)Zwykłe dzieciństwo

Bardzo długo nie było wiadomo, że to właśnie EDS jest przyczyną oich dolegliwości, chociaż objawy  miałam praktycznie od samego początku. Urodziłam się z niewielką dysplazją stawów biodrowych na granicy podwichnięcia. Poza tym byłam zdrowym, prawidłowo rozwijającym się dzieciakiem. Sińce i blizny na skórze, drobne urazy to przecież tylko oznaka szczęśliwego i swobodnego dzieciństwa. Moje stawy były wprawdzie bardziej elastyczne niż stawy moich rówieśników, ale dzięki temu byłam stawiana za wzór rozciągnięcia w trakcie zajęć tanecznych. Było też kilka innych, z perspektywy czasu, niepokojących symptomów, których przybywało wraz z każdym rokiem szkolnym. Bóle kości i stawów, trudno gojące się skaleczenia, nadmierna ruchomość i przeprosty w stawach, płaskostopie oraz koślawość kości piętowych i kolan, częste infekcje i zakażenia dróg moczowych, anemia, krótkowzroczność... Wszystko to pediatra uzasadniał intensywnym trybem życia, skutecznie usypiając czujność moich rodziców. Tłumaczenie niby logiczne – w końcu szkoła muzyczna, dodatkowe zajęcia z pływania, tańca, angielskiego, to spore obciążenie dla młodego organizmu. 

 

Witaj służbo zdrowia!

Przez pierwsze lata mojego życia kontakt z służbą zdrowia ograniczał się do wizyt u pediatry, obowiązkowych szczepień, lakowania zębów i takich tam mało znaczących kwestii. Do momentu, gdy moja mama nie trafiła na dwa długie miesiące do szpitala ortopedyczno-rehabilitacyjnego z ostrą dyskopatią. Dla kilkulatka takie miejsce jawiło się jak obrazek rodem z horroru: oddział wyglądający jak zakład metaloplastyki, pacjenci unieruchomieni w gipsach, gorsetach, pozbawieni kończyn, dzieci na wózkach… Dzięki temu doświadczeniu oswoiłam się z podobnymi widokami, szczególnie, że w bardzo krótkim czasie sama zaczęłam trafiać do tego typu miejsc. Stan moich wiotkich, nadruchomych stawów pogarszał się, miałam nad nimi coraz słabszą kontrolę, a silne bóle nie pozwalały normalnie funkcjonować. Zwichnięcia, głownie stawów skokowych, palców rąk, kolan, nadgarstków, barków i bioder wymagały każdorazowej interwencji ortopedy. Przemieszczeniom w stawach nierzadko towarzyszyły urazy tkanek miękkich, jak na przykład zerwania więzadeł, wylewy krwi do jam stawowych. W efekcie pojawiały się obrzęki i stany zapalne, co zwykle kończyło się unieruchomieniem w opatrunku gipsowym lub, gdy tylko zaczęły być w Polsce dostępne, ortezach i stabilizatorach.


 

Bloku operacyjny, nadciągam!

Pierwszą operację miałam w 2004. Była to stabilizacja lewego nadgarstka. Później poszło już lawinowo. Zostałam stałym bywalcem Kliniki Chirurgii Ręki w Ortopedyczno-Rehabilitacyjnym Szpitalu Klinicznym nr 4 im. Wiktora Degi w Poznaniu oraz prywatnej placówki Rehasport Clinic (klinika medyczna specjalizująca się w zakresie ortopedii, diagnostyki obrazowej, rehabilitacji i sportu). Przeszłam dwa kolejne zabiegi, tym razem pod nóż poszły stawy ramienne. Były to wykonane rok po roku stabilizacje kompleksu torebkowo – obrąbkowego z plastyką torebki oraz plastyką torebki tylnej. Niestety pięć miesięcy po operacji prawego barku powróciły nawrotowe zwichnięcia i automatycznie zostałam zakwalifikowana do ponownej operacji. Dodatkowo, ze względu na nasilające się ból i niestabilność prawego kolana w 2009 roku wykonano artroskopię – usunięcie fragmentu uszkodzonej łąkotki przyśrodkowej, obkurczenie termiczne łąkotki bocznej. Niestety dolegliwości nie ustąpiły i wciąż utrudniały mi normalne funkcjonowanie.



Serce, serduszko

Zaburzenia sercowo-naczyniowe stanowią typowy problem kliniczny w klasycznym EDS. Mój organizm nie okazał się w tej kwestii wyjątkowy, zatem u mnie również pojawiły się nadciśnienie tętnicze, zaburzenia żylne (głównie kruchość naczyń – konia z rzędem temu, komu uda się wkłuć w żyłę, albo jeszcze lepiej – założyć wenflon), zastawkowe choroby serca (niedomykalność zastawki mitralnej), zaburzenia rytmu serca, hipotonia ortostatyczna. Co więcej, okazało się, że mam poważny niedobór potasu w organizmie – pierwiastka niezwykle istotnego dla prawidłowej pracy serca. Ze względu na częste omdlenia z utratami przytomności i tachykardię napadową w 2008 trafiłam do Instytutu Kardiologii im. Tysiąclecia Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Aninie. Przeszłam tam inwazyjne badanie elektrofizjologiczne serca oraz szereg innych testów, które umożliwiły ocenę mojego stanu kardiologicznego. Od tamtej pory jestem pod stałą kontrolą lekarzy z Instytutu.



Stąpając po niepewnym gruncie


Diagnozę usłyszałam w 22 roku życia. Objawy zespołu miałam oczywiście od urodzenia. Jednak po pierwsze moi bliscy i ja bagatelizowaliśmy objawy i wierzyliśmy, że z czasem będzie lepiej. Po drugie, Ehlers-Danlos jest chorobą rzadką. Lekarze skupiali się  przede wszystkim na wiotkości wielostawowej i nie wiązali pozostałych objawów w całość. Ale ja czułam, gdzieś podświadomie, że nie mogę tego tak zostawić, że są ludzie borykający się z podobnymi problemami. Miałam dość spławiania mnie w gabinetach i szpitalach ze standardowym tekstem na odchodne: „widocznie taka Pani uroda”. Urodę to ja mam, owszem, po babci. I nie ma to nic wspólnego z tym, co przeżywam na co dzień. Po kilku miesiącach szukania na oślep, wertowania książek medycznych, przekopywania Internetu, na którymś z zagranicznych forów w oczy rzucił mi się wątek „Ehlers-Danlos Syndrome”. Zarwałam noc czytając historie różnych osób, które tak naprawdę były historią mojego życia. W głowie miałam tylko jedną myśl: „znam to, mam tak samo!”. Później sprawy potoczyły się bardzo szybko. Przy kolejnej wizycie u mojego chirurga ręki padło zdanie: „A może to EDS?”. Dostałam skierowanie do poradni genetycznej. W przypadku takich chorób diagnoza jest oparta na podstawie spełnienia tzw. kryteriów klinicznych oraz historii rodziny. Tym sposobem padło rozpoznanie. Okazało się, że zamiast liczyć na to, że wszystko dobrze się ułoży powinniśmy być przygotowani na to, że ułoży się jak najgorzej.

 

Ketuś, my love

Z diagnozą czy bez, życie toczyło się dalej. W kontynuowaniu nauki pomagała mi indywidualna organizacja studiów. Mogłam część przedmiotów zaliczać w trybie zaocznym a zaoszczędzony w ten sposób czas wykorzystywać na rehabilitację, zabiegi fizykoterapeutyczne, basen, itd. Starałam się żyć mimo wszystko. Bywałam na imprezach, chodziłam ze znajomymi do pubu, kina, brałam udział w festiwalach i konferencjach naukowych. W tym samym czasie kolejne objawy i rozpoznania sypały się jak z rękawa. Pojawiły się zespół cieśni kanału nadgarstka prawego (wskazanie do operacji), neuropatia nerwów łokciowych, pogłębiające się zwyrodnienia stawów, zanikanie mazi stawowej, częste zerwania i zapalenia ścięgien, mięśni, kaletek, dyskopatia kręgosłupa, a także przewlekłe zmęczenie, zaburzenia snu, nocne skurcze mięśni i ból, depresja. Żeby przeżyć kolejny dzień faszerowałam się lekami, głównie Ketonalem i innymi preparatami z grupy NLPZ. Doprowadziło to do ostrej niewydolności nerek oraz zaburzeń funkcji szpiku kostnego – zagrażającej życiu niedokrwistości aplastycznej. Miałam wiele szczęście, ponieważ dzięki wdrożonemu błyskawicznie odpowiedniemu leczeniu udało się nie dopuścić do trwałych uszkodzeń wspomnianych struktur. Ból stawów uśmierzały częściowo blokady z diprophosu i lignokainy, a także leki opioidowe przepisane w poradni leczenia bólu.

 

Akcja bioderko

W myśl zasady: „rok bez operacji rokiem straconym” w 2010 roku przeszłam zabieg prawego biodra metodą „otwartą”. Biodro dokuczało mi od dłuższego czasu. Coraz częstsze zwichnięcia kończyły się wizytą w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym i repozycją. Badanie USG wykazało konflikt ścięgna mięśnia biodrowo-lędźwiowego z krętarzem mniejszym, uszkodzenie obrąbka, niestabilność stawu biodrowego i stawu krzyżowo-biodrowego, zapalenie kaletki krętarzowej i chorobę zwyrodnieniowo-dysplastyczną. Kolejne zastrzyki z diprophosu nie dawały efektu, podjęto więc decyzję o operacji. W marcu wykonano plastykę powięzi szerokiej pasma biodrowo-piszczelowego i obrąbka oraz duplikaturę torebki stawowej.  W trakcie zabiegu doszło do powikłania – uszkodzenia pnia nerwu kulszowego. Ból kończyny dolnej, który pojawił się po wybudzeniu ze znieczulenia, przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Nie zmniejszał się nawet po najsilniejszych lekach przeciwbólowych i blokadach. Chodzenie było praktycznie niemożliwe. Wszelkie ruchy stopy zostały zniesione, a noga ustawiała się w przykurczu zgięciowym. Taki stan utrzymywał się kilkanaście miesięcy. Dodatkowo, z powodu utrzymującego się silnego stanu zapalnego i obrzęków (OB ponad 110, CRP ponad 300) lekarze zadecydowali o wdrożeniu doustnych leków sterydowych (Encorton i Metypred).


 

Na pomoc Pączkowi

Kortykosteroidy stosowane w dużych dawkach niemalże zupełnie zlikwidowały stan zapalny w organizmie i zmniejszyły dolegliwości ze strony biodra i kręgosłupa niemniej taka kuracja to w pewnym sensie broń obosieczna. Wahania nastroju, obniżona odporność, poważna awitaminoza, przyrost masy ciała, obrzęki, rozstępy stanowią zaledwie wierzchołek góry lodowej zwanej efektami ubocznymi przewlekłej sterydoterapii. Stałam się płaczliwa, rozchwiana emocjonalnie, z ładnej i szczupłej dziewczyny zmieniłam się w pączka, któremu, jeśli już się uśmiechał, rumiane policzki zasłaniały oczy. Całe szczęście znaleźli się wybawcy. Pierwszym był psychiatra, bez którego pomocy i odpowiednio dobranych leków nie wygrzebałabym się z tego dołka. Drugim – chirurg ortopeda, lekarz przez duże „L”. Człowiek z wielkimi kompetencjami i jeszcze większym sercem. Wykonał bezpłatny zabieg w prywatnej klinice, w którym zreperował to, co było do naprawienia po poprzedniej operacji. Potem nastąpił okres ciężkiej i długiej rehabilitacji, stopniowego wycofywania się ze sterydów. A po nim zasłużona nagroda – mogłam wreszcie wrócić do jednej z moich największych pasji i znów wsiąść na konia!

 

Detoks

Kolejne dwa lata minęły w miarę spokojnie. Robiłam swoje, na tyle na ile pozwalał mi mój organizm. Jeździłam konno, choć bardziej niż jeździectwo była to hipoterapia. Wcale mnie to nie przeszkadzało. Zwykły kłus na ujeżdżalni czy czyszczenia konia po jeździe wspomagały moje leczenie i pozwalały chociaż na moment zapomnieć o chorobie. Oczywiście byłam pod stałą kontrolą różnych specjalistów, przede wszystkim Poradni Leczenia Bólu, gdzie przepisywano mi silne opioidowe leki przeciwbólowe. W międzyczasie byłam leczona w Warszawie w Wojskowym Instytucie Medycznym przy ul. Szaserów z powodu bólu i niedowładu lewej ręki. Ze względu na gwałtowne pogorszenie mojego stanu kardiologicznego zostałam przyjęta w trybie natychmiastowym na oddział wad wrodzonych serca. Po wnikliwych badaniach ustalono, że zaburzenia ze strony układu krążenia: niemiarowe bicie serca, tachykardia, uczucie osłabienia, duszność to wynik stosowania Tramalu. Lek ten niszczy cały organizm, wpływa też negatywnie na pracę serca. Polecono mi natychmiastowe zgłoszenie się do Poradni Leczenia Bólu w Poznaniu w celu ustalenia schematu jego odstawienia. Lekarz anestezjolog nie widział jednak takiej konieczności. Zostałam więc sama z fizycznym i psychicznym uzależnieniem od narkotycznej substancji przeciwbólowej – Tramadolu. Wycofywałam się z niego miesiącami, na własną rękę, zmniejszając stopniowo dawki. Udało się.


 

Zatrzymać karuzelę

W lutym 2014 złapałam jakąś koszmarną infekcję. Gorączka 40˚C, gigantycznie powiększone węzły chłonne szyi. Lekarz rodzinny podejrzewał świnkę lub mononukleozę. Tak czy inaczej po dwóch antybiotykach sprawa się zakończyła. Kilka tygodni później miałam umówioną wizytę kontrolną w Aninie. Czułam się średnio, ale cyrk zaczął się dopiero w szpitalu. Pojawiły się nagłe mdłości, silne wymioty, brak równowagi i możliwości samodzielnego poruszania się. W takim stanie mój brat przywiózł mnie do domu. Łatwo sobie wyobrazić jak wyglądała tapicerka w jego samochodzie po 300 kilometrach autostrady… Ponieważ czułam się coraz gorzej w niedługim czasie trafiłam na dobrze znany SOR pobliskiego Szpitala Wojewódzkiego. Tam zdiagnozowano zaburzenia neurologiczne, drżenie lewej ręki, oczopląs, brak koordynacji ruchowej. Cały czas męczyły mnie silne wymioty i wirowanie wszystkiego dookoła. Czułam się jak na karuzeli. Zadecydowano o przyjęciu mnie na oddział laryngologiczny. Wstępna diagnoza – zapalenie nerwu przedsionkowego. Ostatecznie rozpoznano zawroty głowy, cytomegalię, mononukleozę oraz naczyniaka lewej półkuli móżdzku. W ramach dalszego leczenia zasugerowano wizytę w Centrum Onkologii w Gliwicach. Po konsultacji okazało się, że guz nie kwalifikuje się do leczenia metodą radiochirurgii stereotaktycznej. Co więcej, dowiedziałam się, ze każda próba naświetlania niesie za sobą duże ryzyko uzłośliwienia zmiany, która postanowiła ulokować się w moim mózgu.


 

Kroczek po kroczku

Zaburzenia proprioceptywne – zachwiania równowagi, chodzenie przy asekuracji drugiej osoby lub przytrzymując się ścian i mebli,, upadki, wpadanie na przeszkody, zaburzenia postrzegania ciała i kontroli ruchów, upuszczanie przedmiotów, podwójne widzenie – to objawy które sprawiały że trzeba było dalej szukać przyczyny takiego tanu rzeczy. W Klinice w Poznaniu zaproponowano embolizację (wewnątrznaczyniowe zaklejenie naczynia przez co w miejscu gdzie naczyniak się rozwinął ściana naczynia ulega wzmocnieniu, co eliminuje możliwość pęknięcia i krwawienia. Na całe szczęście w międzyczasie udało mi się skontaktować ze światowej sławy neurochirurgami z Bydgoszczy. Obaj stanowczo odradzili zarówno embolizację, jak i wszelkie działania chirurgiczne ze względu na lokalizację zmiany w pobliżu pnia mózgu i wysokie ryzyko wystąpienia udaru krwotocznego. Poza tym uznano, że sam naczyniak nie powoduje tak silnych objawów ze strony układu neurologicznego. Tak trafiłam do Kliniki Neurologii Wojskowego Szpitala w Bydgoszczy. Moim lekarzem prowadzącym został Doctor Super Hero, mój prywatny Mistrz Świata. Kiedyś napiszę o nim coś więcej. Zlecił milion szczegółowych badań diagnostycznych, współpracował też z Instytutem Kardiologii w Aninie w celu ustalenia przyczyn niskiego potasu we krwi. Ze względu na podwyższony poziom białka w płynie mózgowo-rdzeniowym zdecydował się na podanie Solu-Medrolu. Nastąpiła nieznaczna poprawa.

 

Słowo klucz – elektrolity

W okresie wrzesień – luty 2015 regularnie trafiałam na SOR z objawami hipokaliemi (niskiego poziomu potasu w organizmie). Krytycznie niskie elektrolity sprawiały, ze mój organizm musiał pracować dużo ciężej, niż zwykle, by utrzymać mnie przy życiu. To z kolei powodowało poważne ryzyko zatrzymania akcji serca. 17 lutego z nasilonymi dolegliwościami braku równowagi i kontroli własnego ciała zostałam ponownie przyjęta do bydgoskiej Kliniki Neurologii Szpitala Wojskowego. Rozpoznano zespół móżdżkowy i tylnosznurowy (jeden z rodzajów ataksji móżdżkowo-rdzeniowej), miopatię i mastopatię włóknistą. Żeby było weselej, w trakcie pobytu na oddziale przewróciłam się w toalecie. Cały czas miałam w końcu mdłości, dreszcze, zawroty i silny ból głowy, więc taki scenariusz był do przewidzenia. Niestety podczas upadku zwichnęłam sobie bark. Miejscowym ortopedom, mimo usilnych prób nie udało się wstawienie go na swoje miejsce. Ręka dosłownie „wisiała” na samej skórze. Wspólnie z lekarzem zdecydowaliśmy o wypisie i jak najszybszym podjęciu leczenia stawu ramiennego w Poznaniu.

 

Powrót w wielkim stylu

Do doskonale znanej mi Kliniki Chirurgii Ręki w Ortopedyczno-Rehabilitacyjnym Szpitalu Klinicznym zostałam przyjęta praktycznie z dnia na dzień. Do operacji w zaplanowanym terminie jednak nie doszło – anestezjolog nie wyraził zgody na znieczulenie ogólne ze względu na niski poziom potasu i duże prawdopodobieństwo zatrzymania akcji serca. Ponieważ moje żyły pękały na potęgę i lekarze nie mogli poradzić sobie z wyrównaniem elektrolitów zadecydowano o przeniesieniu mnie na oddział wewnętrzny do Centrum Medycznego HCP. Warunki tam panujące pozwolę sobie przemilczeć. Niemniej dzięki założeniu wkłucia centralnego i dożylnemu podaniu odpowiedniej ilości chlorku potasu cel został osiągnięty. Za czwartym podejściu zostałam zakwalifikowana do operacji. Zabieg wykonano metodą Bristov-Laterjet. Jednocześnie odbarczono nerw łokciowy, który od dłuższego czasu sprawiał mi kłopoty i powodował ból i drętwienie palców ręki.

 

Nie bój się zmiany na lepsze

Wydawało się, że powoli wychodzę na prostą. Ręka naprawiona, leki neurologiczne działają, potas w normie… Nic bardziej mylnego. Kalejdoskop ani myślał nawet na moment zatrzymać się na jednym obrazie. Kontrolne badanie pooperacyjne wykazało zniesienie odruchów ścięgnistych, brak czucia oraz jakiejkolwiek możliwości poruszenia ręką. Musiałam wykonać badania wyjaśniające powód niedowładu kończyny górnej. Po kilkutygodniowej diagnostyce stwierdzono przebyte chemiczne porażenie pęczków splotu ramiennego po krwawieniu śródoperacyjnym. Neurologa wykonujący badanie EMG (badanie diagnostyczne oceniające przewodzenie w nerwach obwodowych oraz czynność mięśni) powrót ręki do sprawności ocenił na 50%. Rozpoczęłam bolesną i kosztowną rehabilitację w Rehasporcie. W kolejnych miesiącach czekając na diagnozę niedoboru potasu wielokrotnie lądowałam w Szpitalu Wojewódzkim z poziomem tego pierwiastka wahającym się między 1.8 a 3.0. Kroplówki z KCl tylko doraźnie rozwiązywały sprawę. Mój stan ogólny pogarszał się. Po raz kolejny z pomocą przyszedł Neurolog Super Hero. Rewolucja w stosowanych dotychczas lekach przyniosła zamierzony efekt. Równowaga zaczęła się poprawiać, mięśnie wzmacniać, wzrok wracać do normy. Żyć, nie umierać. ;-)

 

„Fajfy” i „dansingi” czyli jak zostałam kuracjuszką

Po operacji barku, w związku z niedowładem i porażeniem korzeni nerwowym dostałam skierowanie do szpitala uzdrowiskowo-rehabilitacyjnego w Ciechocinku. Szczerze powiedziawszy była to ostatnia rzecz, o której marzyłam. Długie i częste pobyty w szpitalach w ciągu ostatnich paru lat sprawiały, że chciałam po prostu pobyć w domu. Pomieszkać. Ostatecznie po zrobieniu wywiadu środowiskowego i samych pozytywnych opiniach na temat bazy zabiegowej i warunków w tym miejscu zdecydowałam się pojechać. Cztery tygodnie spędzone w tego typu placówce miały przynieść zbawienne efekty terapeutyczne dla mojej ręki, układu nerwowego, mięśniowo-szkieletowego i kardiologicznego. Rzeczywiście, już po kilkunastu dniach poprawiła się wydolność mojego organizmu a potraktowana fizykoterapią, terapią manualną i masażami kończyna górna zaczęła powoli odzyskiwać sprawność. Cudna wrześniowa pogoda zachęcała do spacerów po pobliskim lesie i odpoczynku pod tężniami. Sielanka nie trwała długo. Dwukrotnie operowane już biodro postanowiło ponownie dać o sobie znać. Jeden zbyt gwałtowny ruch, w tym przypadku wstanie z niskiego tapczanu, zakończyło się zwichnięciem tego stawu. Tym sposobem mój pobyt w sanatorium dobiegł końca.


 

Walka trwa

Bezpośrednio z Ciechocinka przewieziono mnie karetką do Aleksandrowa Kujawskiego. Na miejscu okazało się, że w tym mieście nie ma oddziału ortopedii. Następnym przystankiem był Wojewódzki Szpital Zespolony im. Ludwika Rydygiera w Toruniu, który oddział urazowo-ortopedyczny już posiadał. Zajęto się mną całkiem kompetentnie: zrobiono RTG, KT i podjęto dwukrotną próbę nastawienia zwichniętego stawu. Noga sprawiała jednak potworny ból a przykurcz zgięciowy z rotacją wewnętrzną uniemożliwiały poruszanie. Moją najlepszą przyjaciółką stała się morfina. Po kilku dniach zadecydowano o przewiezieniu mnie do poznańskiej Kliniki, w której odbyła się pierwsza operacja mojego biodra. Na miejscu nie zostałam przyjęta z otwartymi ramionami. Raczej jak niewygodny pacjent, podrzutek, którego trzeba się pozbyć jak najszybciej. Po kilku nieprzyjemnych rozmowach i ustaleniu, ze w tym momencie głowa kości udowej znajduje się w panewce dostałam wypis. Przyczyn bólu, przykurczu i nieprawidłowego ustawienia nogi szukam teraz na własną rękę. Jeżdżę na prywatne konsultacje, wykonuję kosztowne badania i czekam. I żyję nadzieją, że znajdzie się ktoś, kto wykaże się wystarczającą dozą wiedzy, umiejętności i empatii, żeby chociaż spróbować mi pomóc.

C.D.N.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz