piątek, 22 grudnia 2017

The Republic of Cancervania and the Pink Ribbon

Dawno mnie tu nie było. Bardzo dawno. Wszystko, co dzieje się na bieżąco staram się publikować na facebooku. Rzadko kiedy mam siłę, by napisać coś więcej. Oczy wciąż płatają mi figle a ręce są zbyt słabe, żebyu stukać w klawisze. Czasem nie mam nawet mocy, żeby odpalić kompa. Ale dość tych wymówek. Chcę coś powiedzieć. Coś ważnego. A na to miejsce jest właśnie tutaj.
Otóż, od teraz ten blog będzie nie tylko o mnie. Będzie też o pewnej Kobiecie.


Każdy, kto zna nas osobiście lub śledzi moje zapiski wie, że kobieta na zdjęciu to moja mama. Moja mama jest superbohaterką. Wiele przeszła. Nie widać tego po niej,bo jest piękna i dobra. Od lat cierpi na potworne migreny, które nieraz kładły ją do łózka na wiele dni. Często było to łóżko szpitalne. Odkąd są tryptany, specjalistyczne leki na migrenę, łatwiej się z nią rozprawić. Mama przeszła też skomplikowaną operację żołądka a dyskopatia i problemy z kręgosłupem zamknęły ją w szpitalu na ponad dwa miesiące, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Często czuje się źle, ale nie daje tego po sobie poznać. Ja to wiem, a ona wie, że ja wiem. I nie musimy o tym rozmawiać.

Moja mama całe życie pracuje, często na dwóch etatach, pomaga mi na co dzień i nigdy się nie skarży. Gdy jestem w szpitalu, mama zawsze jest przy mnie. Nie raz przyjeżdża do Bydgoszczy pociągiem i wraca tego samego dnia do Poznania. Ciężko ją zmusić do tego, żeby zostałą w domu, żeby zadbała o siebie. A jak już nawet się uda i zostanie w tym domu, zawsze znajdzie sobie coś do roboty. Polata na szmacie, poprawi sprawdziany, ugotuje coś. Nie usiedzi na miejscu, żeby nie wiem co. Wszystko robi z rozpędu. Z rozpędu poszła też na kontrolną mammografię. I nic mi nie powiedziała o wynikach, bo byłam akurat świeżo po plazmach w szpitalu i bała się, że stres pogorszy mój stan. Taka jest właśnie moja mama.

Moja mama ma raka. Nawet jak to piszę, to nie wierzę, że to się dzieje. Chyba Bóg ma dziwaczne poczucie humoru. To jakiś Matrix, chory żart. Cały czas czekam, aż zadzwonią z tego cholernego Centrum Onkologii i powiedzą, że to pomyłka, że pomylili wyniki. Tylko dlaczego jak ten telefon zadzwonił, to powiedzieli, że jest jeszcze gorzej, niż przypuszczali?

Wyć mi się chce. Niby nie reagujemy histerycznie, bo w końcu, jak to mówią: “rak to nie wyrok”, itd. ale jak pomyślę, przez co ona będzie musiała przejść to robi mi się słabo. Wrota Onkolandii stoją przed nami otworem. Będzie ciężko. Będzie bardzo, bardzo ciężko. I jestem świadoma, że to się może źle skończyć. Ale moja mama to silna babka. Na razie przed nią walka. Moja mama ma wrodzony optymizm, taki “hurra optymizm” i wierzy, że z tym rakiem rozprawi się raz dwa. Ja też w to wierzę. Ostatecznie pozytywne nastawienie to połowa sukcesu, prawda? Drugą połowę załatwi operacja, chemia czy jakie tam leczenie zaordynują specjaliści od tego. I wygramy to. Innej opcji po prostu nie ma. To tylko kolejna przeszkoda na naszej drodze.

Jest 22 grudnia i pewnie wielu z Was już ogarnia temat przygotowań do Świąt, w głowach tylko gotowanie, sprzątanie, prezenty... Ja z tej okazji chciałabym życzyć Wam zdrowia. I pieniędzy. :-) Tak jak mówiła Maria Czubaszek. Bo w końcu:

Co jest najważniejsze w życiu? Najważniejsze jest zdrowie. Zaraz po pieniądzach. Im dłużej żyję, tym bardziej uważam, że pieniądze są potrzebne do wszystkiego. I do tego, żeby być zdrowym – odpowiednio się odżywiać,wypoczywać i, kiedy zajdzie potrzeba, leczyć. (M. Czubaszek)

wtorek, 5 września 2017

HEY, I'M NOT DEAD :-)

Moi Drodzy Czytacze!

Jest mi naprawdę bardzo, bardzo wstyd, że tyle czasu mnie tu nie było. Na bieżąco staram się pisać na fejsie, choć nawet to ostatnio nijak mi nie wychodzi.

Niedawno  ktoś ze znajomych zażartował, że zwykle kiedy jest źle, to raczej staram się Was informować, więc brak wiadomości to dobra wiadomość. Sporo się ostatnio działo i dzieje nadal, ale to żadne usprawiedliwienie. W myślach pisałam już ten post chyba z tysiąc razy, ale zawsze kiedy już siadałam do lapka było coś innego do zrobienia, albo brakowało weny, albo… Zatem w końcu nadrabiam zaległości i już serdecznie Wam współczuję, bo kiedy zabieram się za pisanie po długiej przerwie zupełnie niechcący wychodzą mi przydługawe elaboraty. Usiądźcie zatem wygodnie ;-).

Jak wiecie do szpitala w Poznaniu trafiłam w maju, tuż po moich imieninach. Z kolejnym zaostrzeniem – siadły mięśnie, opadały powieki, do tego kłopoty z przełykaniem, gryzieniem, bełkot no i pogorszenie oddechowe. W Waszych mailach pojawiły się pytania, dlaczego nie pojechałam jak zwykle do Bydgoszczy, gdzie przecież leczę się od lat, gdzie mnie znają i wiedzą jak mi pomóc. Otóż od jakiegoś czasu nawet moi bydgoscy neurolodzy doradzali, żebym znalazła w końcu jakiś ośrodek na miejscu. Bo, choć nadal chcą mnie leczyć, to za którymś razem możemy po prostu nie dojechać na czas. A że miałam już poważne problemy z oddychaniem pomyślałam sobie, że głupio tak kipnąć w samochodzie gdzieś pomiędzy Gnieznem a, powiedzmy sobie, Żninem. Zatem Poznań wydawał się dobrym pomysłem. Tym bardziej, że to KLYNYKA, co w teorii oznacza holistyczne podejście do pacjenta, publikacje, sympozja, kongresy i generalnie splendor. No i kilkunastu lekarzy na kilku pacjentów, a nie, jak to zwykle bywa, kilkudziesięciu pacjentów i zaledwie kilku lekarzy, biegających z wywieszonym językiem próbując ogarnąć pacjentów oddziału, SOR, papierologię i tysiąc innych rzeczy jednocześnie.

Co było dalej? Jak głosi stare przysłowie pszczół: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Szkoda tylko, że żeby przekonać się o zasadności tego stwierdzenia musieliśmy przejść przez prawdziwe piekiełko. Spotkałam  tam wielu lekarzy. Najróżniejszych. Kompetentnych fachowców i specjalistów tylko z nazwy, ludzi bardziej chętnych do pomocy i tych chętnych mniej lub w ogóle, sympatycznych i tych sympatycznych inaczej, tych nie bojących się, że konsultowanie swoich diagnoz i sposobów leczenia z innymi lekarzami umniejszy ich autorytet i tych przekonanych o własnej nieomylności. Do tej pory naiwnie wierzyłam, że wybór zawodu zobowiązuje lekarzy do pomagania innym, a już nade wszystko do nie szkodzenia im. W końcu to osoby, którym powierzamy swoje zdrowie i życie. Pozwólcie, że resztę zachowam dla siebie.

Pięć długich, bardzo trudnych tygodni jakoś minęło. Gdyby nie James, który przyjeżdżał codziennie, gdyby nie mama… Dużo pomagały pielęgniarki, a przede wszystkim – moja najwspanialsza, najkochańsza i najbardziej wspierająca ekipa fizjoterapeutyczna! Nawet przez okno wysyłali pozytywną energię. :-)

W końcu podjęto decyzję o przewiezieniu mnie na „Banacha”, a konkretnie do Kliniki Neurologii Samodzielnego  Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznym w Warszawie. Pracujący tam specjaliści nie tylko zajmują się chorobami nerwowo-mięśniowymi i mają najlepsze w Polsce możliwości diagnostyczne, ale też mają doświadczenie w leczeniu rzadkich, skomplikowanych przypadków. A że mój przypadek jest wyjątkowo specyficzny, nietypowy i złożony ;-), był to strzał w dziesiątkę.

Do Warszawy zawiózł mnie wypasiony dyliżans, z lekarzem na pokładzie, ratownikiem i pielęgniarką anestezjologiczną, z tlenem, pod aparaturą. I klimą, co było fajne, bo dzień był upalny. Tyle w każdym razie pamiętam, bo byłam tak bardzo zmęczona, że nawet na to wszystko nie patrzyłam. Kimałam całą drogę. Zresztą gdy trafiłam na oddział byłam w takim stanie, że leżałam nieruchomo, nie mogąc wstać, usiąść, przewrócić się na drugi bok, przełykać jedzenia a nawet śliny, mówić, widzieć. Podsypiałam all day long.

Ogólnie muszę powiedzieć, że w tym miejscu przywrócono mi wiarę w lekarzy. To jest naprawdę niewiarygodne, jak traktuje się tam pacjentów. Lekarze nie tylko imponują wiedzą i fachowością, ale poświęcają też mnóstwo czasu na tłumaczenie i odpowiadanie na wszelkie pytania, są niesamowicie sympatyczni, uśmiechnięci i krótko mówiąc ogarnięci. W ciągu pierwszych dziesięciu bodajże dni miałam zrobione wszystkie możliwe badania elektrofizjologiczne (bardzo przyjemne, kiedy lekarz wbija igłę w mięsień, każe go napiąć i przepuszcza przez tę igłę prąd i tak x razy w rozmaite partie ciała, z oczodołem i łukiem brwiowym włącznie), biopsję mięśnia, rezonans całego ciała i jakieś sto tysięcy innych badań. Może i brzmi to strasznie, ale ja w gruncie rzeczy się cieszyłam. Nie było tego widać, bo byłam za słaba, żeby dźwignąć kąciki ust, ale wiedziałam, że muszę przez to przejść, żeby mogło być lepiej. Wytrzymam to, wytrzymam – powtarzałam sobie w kółko w myślach, bo chcę żyć, chcę sama zrobić sobie śniadanie, ubrać się, a może nawet kiedyś zaszaleć i pójść na jakiś spacer?

Kiedy pierwszy raz odwiedził mnie sztab lekarzy z panią Kierownik Kliniki na czele odruchowo zdrętwiałam. Spodziewałam się co najwyżej suchego „omówienia” mego przypadku, ewentualnie jakiegoś pytania i powolnego przesunięcia się białych kitli w stronę drzwi. Tymczasem pani profesor rozmawiała ze mną bardzo długo, z uwaga słuchając tego, co miałam do powiedzenia, cierpliwie wyjaśniła po kolei co i jak, jakie są podejrzenia odnośnie diagnozy, dalsze plany, rozwiała wszystkie wątpliwości. To samo codziennie robiła moja doktor prowadząca, zapoznając się wcześniej szczegółowo z toną przywiezionej przeze mnie dokumentacji medycznej i przeprowadzając szczegółowy wywiad. Szacunek i podziw, naprawdę.

Konkluzja? Kolejna choroba do kolekcji. HPP, z angielska Hypokalemic Periodic Paralysis, po naszemu okresowe porażenie hipokaliemiczne. Ma przebieg napadowy i powodowana jest nagłymi spadkami poziomu potasu we krwi. W wyniku choroby dochodzi do porażeń kończyn, a nawet niewydolności oddechowej związanych z ekspozycją na zmiany temperatury otoczenia, stres czy nadmierny wysiłek fizyczny. Mówiąc po ludzku – potas może spaść nagle i bez żadnego ostrzeżenia, gdy organizm uzna, że zmycie naczyń było zdecydowanie zbyt wycieńczające, wyjście z ciepłego mieszkania na mróz za bardzo obciążające, itp. Trzeba zatem unikać narażania się na tego typu sytuacje, czyli normalnego życia. Leku oczywiście brak, bo schorzenie jest genetyczne. Jedynym sposobem radzenia sobie z nim jest suplementacja potasu. Plus ciągłe kontrolowanie poziomu tego pierwiastka we krwi. I tak oto zaczął się kolejny level mojej przygody.

Po modyfikacji leczenia mój stan stopniowo się poprawiał. Zaczęłam pić, później jeść papki (a tak marzyła mi się sałata, surowa marchewka, eeeh…), później były środki bułek i tak powoli, powoli wracałam do żywych. Fizjoterapeuta dzień w dzień motywował mnie do coraz większego wysiłku jednocześnie uważając na przemęczenie (nadmierny wysiłek fizyczny po pierwsze mógł spowodować pogorszenie, a po drugie trzeba było bardzo uważać na moje stawy). Tym sposobem dotarliśmy do momentu, gdy maszerowałam korytarzem, kroczek za kroczkiem, oczywiście fizjo asekurował każdy mój niezdarny jeszcze ruch a mama podążała za nami z wózkiem, żebym w każdej chwili mogła usiąść. Za kibiców miałam wspaniałe panie pielęgniarki i salowe. Od nowa uczyłam się chodzić. Śmieszne uczucie. Wracałam do sali wykończona, ale szczerzyłam się z radości jak pajac. Świat wygląda dużo lepiej z pozycji wertykalnej, wierzcie mi.

I tak nadszedł dzień, na który tak bardzo czekałam martwiąc się jednocześnie, że nigdy nie przyjdzie. Był to Dzień Wypisu :-). Po ponad dwóch miesiącach byłam wolna. Mogłam cieszyć się domem i żyć życiem tak zwykłym, a tak wspaniałym. Naturalnie byłam nadal bardzo słaba, a w moim organizmie prym zaczęły wieść one – tak znienawidzone przeze mnie – POWIKŁANIA. Miałam poważną anemię (jeszcze wieczorem przed wypisem dostałam dwa worki krwi, żeby mieć więcej powera  na drogę), w nodze pojawiła się zakrzepica żył głębokich a w płucach zatorowość. Zrobiło się groźnie. Ja oczywiście zastanawiałam się jedynie, czy to nie przeszkodzi mi w wyjściu do domu, natomiast reszta bardziej świadomych osób wokół mnie zastanawiała się, czy przeżyję (zatorowość płucna jest w dużej mierze śmiertelna). To tak z grubsza.

Jednak ponieważ już jakiś czas temu postanowiłam sobie w duchu, że, żeby nie wiem co, pojadę z mamą na turnus rehabilitacyjny do Sarbinowa, tak też się stało. :-) Po całych dniach wypełnionych zabiegami, spacerami promenadą (szacun dla mojej mamy, mało, że pomagała mi we wszystkim, to jeszcze woziła mnie wózkiem – ale za to wyrobiła sobie bicki ;-)) i innymi aktywnościami wieczorami byłyśmy padnięte jak konie po westernie. Podczas turnusu odkryłam też ze zdumieniem kilka rzeczy, a mianowicie:
  • można przespać całą noc bez budzenia się co chwilę z bólu, duszności czy innych dolegliwości
  • relaks w solance to najlepsza rzecz na świecie, polecam „termy w klimacie morza martwego” w hotelu Unitral w Mielnie
  • świat jest bardzo, bardzo głośny, kolorowy i przerażający (po tak długim odizolowaniu w szpitalach i domu trudno było mi się odnaleźć między krzyczącymi dziećmi, głośną muzyką w rozmaitych budkach z kebabem, goframi, milionami straganów) …
  • są na świecie ludzie którzy nie wiedzą, co to wegetarianizm
  • moja mama dochodzi do perfekcji w nastawianiu barku, potrafi też nastawiać moje palce, nadgarstki, palce u stóp
W ogóle to było super. Zabiegi i rehabilitacja naprawdę na poziomie, duża poprawa jeżeli chodzi o kolano, gdzie miałam zapalenie kaletki maziowej, kręgosłup lędźwiowy i nadgarstki, co jest wielkim osiągnięciem. Skupiliśmy się na tym, co jest jeszcze do odratowania i może dlatego różnica jest tak duża. Mama, jako opiekun też mogła korzystać z zabiegów i wyjątkowo nie marudziła :-). Bo ona zabiegów nie lubi i już. Dziękuję, Kochani, bo, tak jak w zeszłym roku, teraz również mogłam pojechać na turnus dzięki złotówkom przelewanym przez Was na moje fundacyjne subkonto. Sama takich pieniędzy bym nie wyczarowała.

Matko i córko, wiedziałam, że tak będzie, wystukałam już ponad 9,5 tysiąca znaków! Wybaczcie! Zamieszczam jeszcze tylko krótką fotorelację z tamtych wydarzeń, a w następnym poście opowiem Wam, jak w końcu, po trzech latach, udało nam się z Jamsem wyjechać na parę dni i jakie są dalsze plany i perspektywy leczenia.

Dziękuję za wsparcie, pomoc, modlitwę, wszystkie pozytywne i ciepłe myśli wysyłane w moją stronę

Siła!
Kiepska forma w Poznaniu
Jamie na śpiku - czuwaj ;-)
Po upadku i szyciu powiek
Cewnik do hemodializy w żyle udowej zwany Sheldonem
W trakcie plazmaferezy
Najlepsza ekipa fizjoterapeutyczna ever :-)
Dorotka, Ewka, Beatka, Lechu - co ja bym bez Was zrobiła?



Nikt nie zapewni takiej stylówy, co AZS UAM :-)
W drodze do WWA
Widok z okna
Niezbity dowód stania - pierwszy raz na nogach po 5 tygodniach leżakowania, foto by Dorotka
Wracamy do domku :-)
Do stęsknionej Jamniczycy
Z Mamusią w Sarbinowie
Patykiem jestem :-) - regeneracja w solance w Unitral – hotel SPA w Mielnie
Odwiedziny u Dorotki w Koszalinie - nie tak miało być, nie tak, Doti... Wódkę jeszcze miałyśmy razem pić...

niedziela, 18 czerwca 2017

BE CAREFUL WHAT YOU WISH FOR

Na "dzień dobry" wielka prośba o pomoc.

Kochani, dzisiejsze “słowo na niedzielę” jest krótkie i treściwe. Bardzo Was proszę o pomoc. Nie raz udowodniliście, że mogę na Was liczyć. Każde udostępnienie i nawet najmniejsza wpłata są na wagę złota… Apel jest też na moim fejsbuku:

https://www.facebook.com/1263797370336194/photos/a.1326348554081075.1073741828.1263797370336194/1373912855991311/?type=3&notif_t=like&notif_id=1497774385736359

W związku z komplikacjami ortopedycznymi, że tak to ujmę w skrócie, pilnie potrzebuję specjalistycznej ortezy stawu biodrowego.

Wygląda to tak, jak na zdjęciu i na pewno jest niezwykle komfortowe w noszeniu. ;-) 


Maksymalna kwota refundacji NFZ wynosi 1450zł, z czego NFZ zwraca 90%. Wychodzi więc, że dopłata jest na poziomie 145zł. Niestety orteza, zamówiona już u producenta kosztuje 2000zł. Zatem muszę zapłacić za nią dokładnie 695zł, o ile dobrze liczę, bo z matmy dobra nigdy nie byłam.
Nie byłam przygotowana na taki wydatek, stąd moja wielka prośba o wsparcie finansowe

Pieniądze można wpłacać na konto:

nazwa odbiorcy: Fundacja AVALON - Bezpośrednia Pomoc Niepełnosprawnym,
ul. Michała Kajki 80/82/1, 04-620 Warszawa, Polska
nr konta: 62 1600 1286 0003 0031 8642 6001
Koniecznie podając tytuł wpłaty: Cegieła, 4632



Wierzę w Was!

Dobrej niedzieli!






A poza tym - parę słów co u mnie.

Uważaj, o czym marzysz  - bo jeszcze przez przypadek się spełni :-). Tak nazwałam ten post. W ostatnim fejsbukowym wpisie napisałam, jak bardzo chce mi się zobaczyć coś poza widokiem z mojego łóżka. No i zobaczyłam. Z łóżka wprawdzie, bo łóżkiem przejechałam się przez pół szpitala celem wykonania RTG. Dzięki temu mogłam upewnić się na własne oczy, że świat nadal istnieje. :-) Tylko powód tej przejażdżki nie był już taki wesoły – otóż zwichnęłam biodro. Tak, da się zwichnąć biodro leżąc. Wszystko inne zresztą też. Wielokrotnie. Tak czy inaczej, przyjechał specjalnie wezwany doktór łotropeda i bioderko wstawił. Jako, że lubię mieć szczęście w nieszczęściu trafiłam na świetnego fachowca, znającego chorobę, wiedzącego co robi. Co więcej, spojrzał na moje kończynki ze świeżej perspektywy i wziął pod uwagę całokształt. I przedstawił perspektywy na kolejne operacje…

Miałam je w planach, bark, łokieć czekają w kolejce od dawna. Tylko biodra nie planowałam, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Mój prawy staw biodrowy był operowany już dwukrotnie, a teraz okazało się, że “nie bardzo jest już co zbierać” i jedynym wyjściem z sytuacji jest endoproteza. A póki co konieczne jest noszenie ortezy właśnie, co by zminimalizować ryzyko kolejnych zwichnięć i uszkodzeń no i uchronić głowę kości udowej przed rozsypaniem się. Miodzio, nie?

Tymczasem jutro czeka mnie wycieczka pełną gębą – wyruszam do Stolicy! Właściwie to wysyłają mnie, bo miesiąc spędzony w cudownej sali numero quattro nie przyniósł, że tak sobie użyję eufemizmu, poprawy mojego stanu. Neurologicznie jest do bani – brak mocy, podwójne widzenie, opadające powieki (jakieś pomysły czym je przykleić? :-)), kłopoty z jedzeniem, przełykaniem, oddychaniem. Dobry dzień jest wtedy, kiedy jestem w stanie wziąć leki, napić się nutridrinka czy innego równie wspaniałego odżywczego napoju i przewrócić się sama na drugi bok. Toteż jutro rano przyjeżdża po mnie karetka i zabiera do najlepszego w Polsce ośrodka, zajmującego się chorobami nerwowo-mięśniowymi. Podobno na EDS też się znają. Zobaczymy, co z tego wyjdzie i ile czasu tam spędzę.

To tyle u mnie, jeszcze raz proszę o udostępnianie i dziękuję za każdą, nawet najbardziej symboliczną wpłatę.

P. S Piękny dzień się zapowiada, korzystajcie ze słonka, Wy zdrowi! ;-)

czwartek, 4 maja 2017

THE TRICK IS TO KEEP BREATHING

Dzień dobry Kochani! Moja fejsbukowa stronka rośnie w siłę! Wszystko dzięki Wam! Mam nadzieję, że z Waszą pomocą dotrze ona do jak największej ilości osób. Mam też nadzieję, że Wasza majówka jest udana mimo iście listopadowej aury za oknem.

Pamiętam cytat z serialu o pewnym specyficznym lekarzu, że nie można żyć bez miłości. Dr House cynicznie uważał, że ważniejszy jest tlen. Cóż… Ciężko się z tym nie zgodzić. Mnie do pełni szczęścia niezbędne są obie te rzeczy i dlatego chciałam podzielić się z Wami cudowną nowiną – otóż – udało się! Mam koncentratory, o których tak marzyłam. Przede wszystkim cieszę się z koncentratora przenośnego, dzięki któremu mogę wyjść z domu nie bojąc się, że spadnie mi saturacja i zacznę się dusić. Takie koncentratory nie są jeszcze w Polsce zbyt popularne i między innymi stąd ich ceny są astronomiczne, więc tym bardziej się cieszę. Oczywiście koncentrator stacjonarny też jest super, w porównaniu z tym, który miałam wcześniej, pochodzącym z wypożyczalni, to niebo a ziemia…

Sprzęt wybierałam długo, męczyła mnie już trochę ilość informacji, które musiałam przeanalizować, zweryfikować. Ale przecież takich urządzeń nie kupuje się codziennie, musiałam zrobić skuteczne rozeznanie. Teraz czuję się, jakbym co najmniej doktorat z tego miała, znam wszystkie specyfikacje, wiem co to sita molekularne i inne takie… :-) Ale i tak specjalne podziękowania należą się koledze, przyjacielowi naszej rodzinki, który pomógł mi w podjęciu ostatecznej decyzji i oczywiście panu Arturowi Andyszowi z firmy Respimed Healthcare, który cierpliwie odpowiadał na milion moich pytań i przygotował atrakcyjną ofertę.

Efekt końcowy – więcej, niż zadowalający. Wybór padł na stacjonarny koncentrator tlenu Philips Respironics EVERFLO i przenośny model SimplyGo Mini tego samego producenta. Jestem w moich koncentratorach absolutnie zakochana i co najważniejsze – dotleniona :-).

Na zdjęciu – radość, jaka panowała w naszym domku, gdy rozpakowywaliśmy kartony, czekoladowa niespodzianka od pana Artura, nebulizator, który też bardzo mi się przyda, a który dostałam od firmy w prezencie i one same, najważniejsze – koncentratory. Nie mają jeszcze imion. Macie  jakieś pomysły? EverFlo (stacjonarny) roboczo został przezwany Smerfem, a SimpliGo Mini jeszcze jest bezimienny. Dlatego czekam na propozycje!

Buziaki, ściskam Was ciepło!




sobota, 29 kwietnia 2017

czwartek, 27 kwietnia 2017

BEST OF THE BEST

Tomasz Gollob. To nazwisko przewija się w ostatnich dniach wszędzie. W telewizji, w radio, na wszystkich portalach, w rozmowach znajomych. Przyznam się, że niewiele wiem na jego temat. Gdzieś tam obiło mi się o uszy nazwisko, fakt że razem z bratem są żużlowcami. Pamiętam jakieś strzępki informacji podawane przez media o wcześniejszych, poważnych wypadkach któregoś z nich, a może obu. Tyle. Gdy w niedzielę usłyszałam informację o tym, że Tomasz Gollob trafił do szpitala z prawdopodobnym uszkodzeniem rdzenia kręgowego przeszły mnie ciarki i wstrzymałam na chwilę oddech. Nie dlatego, że to spotkało akurat tego człowieka - na jego miejscu mógłby być każdy inny sportowiec, aktor, celebryta, szary Kowalski. Ale to było takie dziwne uczucie, gdy postaci znanej w całym sportowym (i nie tylko) świecie, rozpoznawalnej i cenionej, dokonującej ponadprzeciętnych rzeczy przydarza się nagle takie „zwyczajne” nieszczęście, a los wyznacza mu rolę „zwykłego” pacjenta. Nie wiem do końca, na czym to polega, ale oboje z Jamesem pomyśleliśmy podobnie. Może dlatego, że pan Tomasz trafił w świat tak dobrze nam znanych ludzi, miejsc, korytarzy.

Na hasło, że Gollob został przetransportowany do Bydgoszczy od razu pomyśleliśmy: „Harat”. Profesor, bóg neurochirurgii, ale też człowiek, który konsultował mojego naczyniaka w mózgu. Na konferencji prasowej - dr Robert Włodarski, ordynator oddziału anestezjologii i intensywnej terapii szpitala wojskowego w Bydgoszczy - mojego szpitala. Lekarz, który siedział przy mnie non stop podczas dwóch pierwszych plazmaferez, a każda trwała jakieś 5 godzin. Żartował, rozmawiał, tłumaczył. Nie narzekał, gdy musiał specjalnie przyjechać w niedzielę wieczorem, by przeprowadzić ten zabieg. W czasie ostatniego przełomu leżałam na tym samym OIOM-ie, na którym teraz leży pan Tomasz. Zajmują się nim te same pielęgniarki, ci sami lekarze. Na płocie szpitala wiszą teraz wspierające pana Tomasza transparenty. Płocie, który tak dobrze znam, tym samym, w który przez wiele godzin wlepiałam wzrok ze szpitalnego okna.

Wiadomo powszechnie, że znani, sławni i bogaci trafiają pod opiekę najlepszych lekarzy. Zwłaszcza sportowcy, szczególnie ci profesjonalnie uprawiający swoją dyscyplinę. Tymczasem wypadek Tomasza Golloba przypomniał mi, jak duże mam szczęście, że zajmują się mną najlepsi z najlepszych. Dotyczy to zarówno specjalistów od kończynek i kręgosłupów, jak i neurologów, neurochirurgów i anestezjologów. Co do Bydgoszczy - wiem, że pan Tomasz ma wspaniałą opiekę. Nie dlatego, że jest Tomaszem Gollobem, tylko dlatego, że w tym Szpitalu każdy taką opiekę otrzymuje. A nawet najbardziej wybitna postać staje się po prostu pacjentem - panem Tomaszem, który potrzebuje pomocy. Z całego serca życzę mu powrotu do zdrowia, jego bliskim - siły i wytrwałości. O kwestie medyczne nie muszą się martwić. Trafili w najlepsze ręce, jakie znamy. Sprawdziłam to sama. Wielokrotnie.


Marek Dembski / newspix.pl

czwartek, 20 kwietnia 2017

FOLLOW THE WHITE RABBIT

Wiecie, że według chińskiego horoskopu jestem zającem tudzież królikiem? Generalnie nie wierzę w takie rzeczy i czytaliśmy je ze znajomymi dla beki, nie pamiętam nawet czemu. Ale jedna rzecz, którą tam napisali o króliku wiele wyjaśnia. Otóż jest to ponoć znak cechujący się najsilniejszym instynktem przetrwania ze wszystkich pozostałych. :-) Może dlatego przeżyłam to, co już dawno miało mnie zabić, i to kilka razy, i żyję nadal. :-D Tak czy inaczej znak jak znak, przynajmniej do Świąt Wielkanocnych pasował jak ulał.

A poza tym? Mijają tygodnie, jakoś leci. Raz jest lepiej, raz gorzej. Nie najlepiej, ale jakoś. Skupiam się na tym, żeby przeżyć kolejny dzień: wstać, przebrać się z piżamy w inną albo w dresiwo, zjeść posiłek a następnie go nie zwymiotować, pilnować dawek leków i pór ich przyjmowania, dodzwonić się do przychodni, znaleźć parę pasujących czystych skarpetek, nie zwichnąć niczego po drodze. I nie zwariować…

A na koniec zagadka: co jest nie tak na tym zdjęciu?

Nie, nie zamieniłyśmy się miejscami, po prostu moja mama pozazdrościła mi szpitalnego życia. Trochę nas nastraszyła, ale już jest w domu, cała i zdrowa. I ten prządek rzeczy zdecydowanie wolę.

Reszta fotogalerii poniżej ;-)


środa, 1 marca 2017

HOSPITAL FLASHBACK

Kochani,

Nie napisałam od razu po wyjściu ze szpitala, bo musiałam się pozbierać. Troszkę się pokomplikowało i potrzebowałam czasu, żeby dojść z tym wszystkim do ładu. Nie do końca mi się to udało. W skrócie zatem: z neurologii zostałam przeniesiona na oddział wewnętrzny celem unormowania potasu. Trzy tygodnie odmóżdżającej nudy, leżenia, kroplówek, ohydnego żarcia i oglądania durnych programów w TV fundowanych przez współtowarzyszki niedoli. Plusy? Cudna, młoda, zaangażowana pani doktor i kilka poznanych osób, z którymi nie chcę tracić kontaktu. Minusy? Infekcja. Zaczęłam gorączkować do 40 stopni, pojawiły się bakterie we krwi… Wjechały antybiotyki – Augumentin o smaku kociego moczu i Cipronex. Potas rósł, a ja byłam coraz słabsza. Aż któregoś ranka się nie obudziłam. Ostatnia rzecz jaką pamiętam, to rozmowa z „sąsiadką”, panią Wandzią (wspaniałą starszą panią, btw) przy kolacji.

Przytomność odzyskałam na OIOM-ie, z ostrą niewydolnością oddechową, pod respiratorem, podłączona do sztucznej nery, która ratowała mi życie robiąc plazmaferezę. Infekcja i nie do końca dobrze dobrany antybiotyk (Cipronexu nie powinno się podawać w miastenii) poskutkowały kolejnym przełomem. Byłam tak skołowana przez leki i ogólnie ciężki stan, że nie mogłam ogarnąć, co się stało, skąd nagle wzięła się przy mnie moja mama (nie pamiętałam, że przyjechała do Bydgoszczy dotrzymywać mi towarzystwa korzystając z tego, że akurat były ferie)… Co więcej o OIOM-ie? Niezmiennie podziwiam pracujący tam personel – najbardziej salowe i pielęgniarki. Tam nie myje się podłogi zahaczając o kółka łóżek, na których leżą pacjenci i nie trzaska koszem na śmieci. Gdy tylko jakaś pompa czy urządzenie zacznie wyć lub pacjent choćby jęknie, pielęgniarka reaguje w ciągu sekundy. Ja oczywiście miałam „special treatment”, bo byłam jedyną przytomną osobą na sali. Pewnie dzięki temu nie wspominam tego doświadczenia jako jednej wielkiej traumy.

Po plazmach poprawiłam się szybko i wróciłam skąd przyszłam – na neuro. Jak zobaczyłam, że przyjechała po mnie moja ulubiona pielęgniarka Benia, to aż się poryczałam. Idiotka ze mnie, co? Ale szczerze mówiąc, myślałam, że tym razem tego nie przeżyję. Szybko wracałam do siebie, każdego dnia byłam silniejsza. Zaczęłam siadać na łóżku, wstawać, jeść. Tak się też złożyło, że w czasie mojego pobytu na neurologii przypadły moje trzydzieste urodziny. Myślicie pewnie, że były smutne i nostalgiczne? Nic bardziej mylnego. :-) Po pierwsze była radość, że żyję i doczekałam tej upragnionej trzydziestki :-) Od rana spotykały mnie też same niespodzianki, zjawiła się moja mama z tortem (bezczelnie mnie oszukała dzień wcześniej udając, że wraca do Poznania), James wrócił z Włoch i też natychmiast przyjechał, były prezenty, balony, życzenia, przytulasy i ogólnie dwudniowa imprezka na oddziale. :-) Będę to długo wspominać.

Ale i tak najważniejsze, że jestem teraz w domu. I zamierzam tak trzymać najdłużej, jak się da.





niedziela, 19 lutego 2017

ENJOY TODAY

2016 był najbardziej pogmatwanym, zaskakującym, trudnym, stawiającym najwyższe wymagania, pełnym emocji, wyzwań, uświadamiającym, otwierającym oczy, niezapomnianym rokiem w moim życiu. Rok temu nigdy bym nie pomyślała, że moje życie będzie wyglądało tak, jak wygląda teraz. I wiecie co? Nic nie szkodzi. Babcia nauczyła mnie, żeby nie tracić energii na rzeczy, na które nie mamy wpływu. Żyłam z EDS-em i wszystkimi jego powikłaniami, mogę żyć też z miastenią. Z całą pewnością nie będzie to proste. Ale kto powiedział, że życie na zwolnionych obrotach nie może być szczęśliwe i satysfakcjonujące?

Może naiwnie wierzę, że poczucie szczęścia można w sobie wypracować. Że to od nas zależy czy na kolejnej przeszkodzie polegniemy i wywiesimy białą flagę, czy zagryziemy zęby i będziemy dalej brnąć do przodu. Ja w każdym razie, żeby nie wiem co, nie dam sobie odebrać dystansu do siebie ani poczucia humoru. Choć moje życie w dużej mierze jest zdeterminowane przez chorobę, to mimo problemów dnia codziennego za wszelka cenę będę cieszyć się z drobiazgów. Bo, tak sobie myślę, że to, co uszczęśliwia najbardziej, jest paradoksalnie na wyciągnięcie ręki.

Długoterminowo nie planuję nic. Nie jestem w stanie przewidzieć co będzie za kilka godzin, a co dopiero za kilka miesięcy czy lat. Zresztą nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Nareszcie liczy się TU i TERAZ. Nie zastanawiam się nad tym, że czas mija i nie martwię o przyszłość. Doceniam to, że w ogóle żyję. Że dożyłam trzydziestki. :-) Że mogę przytulić się do Jamesa, pocałować go i poczuć się jego jedyną, wymarzoną kobietą, niezależnie od dodatkowych kilogramów po sterydach, nowych blizn i siniaków po ostatnim pobycie w szpitalu. Że mój pies budzi mnie rano trącając mokrym nosem. Że mogę przeczytać fragment książki. I wziąć prysznic. Na cztery podejścia, ale zawsze. A poza tym – jak powiedziała kiedyś Maria Czubaszek – "Jesteśmy tu na jakiś czas, któregoś dnia szlag nas trafi, to po co tak traktować wszystko poważnie?" Zatem – enjoy today! Amen. ;-)


A dziś zapodam Wam taki oto kawałek: Ania Dąbrowska – „Póki mi starczy sił”.

czwartek, 19 stycznia 2017

BYDGOSZCZ WYSOKOPROCENTOWA

Dawno mnie tu nie było, niestety nie z powodu braku weny literackiej. Cały czas jestem w szpitalu, ale o tym za chwilę, bo – jak to mówią – first things first.

Zatem.

Okres rozliczeniowy trwa sobie w najlepsze. Chociaż podobno statystyczny Polak rozlicza się najwcześniej w marcu, a większość z nas zostawia sobie tę wątpliwą przyjemność na koniec kwietnia czyli standardową „ostatnią chwilę”. Co więcej, zaledwie połowa z nas korzysta z możliwości przekazania 1% swojego podatku dochodowego na cel charytatywny. Hej! Najwyższy czas to zmienić! Dlatego chciałam w tym miejscu poprosić Was, Kochani – nie marnujcie tej szansy. Przekazując 1% nie tracicie ani złotówki – możecie za to wybrać potrzebujące ręce, w które trafi kwota, jaka w przeciwnym wypadku zasili po prostu budżet Skarbu Państwa. A jak wiecie potrzebujących rąk jest bardzo wiele.

Niektórym wydaje się, że są to na tyle śmieszne pieniądze, że nie ma sensu się fatygować. Nie, to nie są śmieszne pieniądze. Naprawdę nieistotne, czy jest to dwa, pięć czy dwieście złotych. W końcu grosz do grosza… Nawet najmniejsza kwota ma znaczenie i wierzcie mi, to nie jest pusty frazes. Pamiętajcie, że zawsze możecie zastrzec swoje dane osobowe zaznaczając jedno okienko na formularzu PIT.

Dlatego proszę Was – jeśli nie wypełniliście jeszcze swojego formularza uwzględnijcie w nim Wasz 1% podatku. Możecie przekazać go dosłownie na wszystko, co szczególnie leży Wam na sercu: ochronę środowiska, różnego typu kampanie społeczne, budowę placu zabaw w Waszej okolicy, hospicja, fundacje, schroniska dla zwierząt… Każdy cel jest ważny. Możecie też przekazać go mnie wspierając moje leczenie i rehabilitację. Wszystkim, którzy pomogli mi w ten sposób w poprzednim roku serdecznie dziękuję! W tym roku priorytetem jest zakup koncentratora tlenu. Jednego stacjonarnego, drugiego przenośnego, który mogłabym zabierać ze sobą do samochodu podczas dojazdów do szpitala, na rehabilitację, spacer, nie martwiąc się o niewydolność oddechową.

Moje leczenie wymaga specjalistycznego podejścia i doboru odpowiedniej terapii, co nie jest łatwe. Nie mogę dopuścić aby mój stan fizyczny się pogorszył, bo przykładowo nie wykupię niezbędnych do życia leków. Przede mną długa droga, bo żadna z chorób, na które cierpię nie jest uleczalna. Ale z Waszą pomocą będzie ona na pewno łatwiejsza. Wydatków jest mnóstwo, dlatego proszę – ofiarujcie mi swoje procenty. Razem jesteśmy w stanie zrobić naprawdę mocny bimber :-).

Zaproście też znajomych do pomocy. Poniżej informacje i ulotka, którą można rozesłać dalej.

Jak przekazać 1% podatku na moją rzecz: 

Po obliczeniu podatku należnego wobec Urzędu Skarbowego w swoim zeznaniu PIT należy wypełnić rubrykę: „Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz Organizacji Pożytku Publicznego (OPP) podając:

numer KRS: 0000270809
Cel szczegółowy: Cegieła, 4632 (koniecznie! – w przeciwnym razie pieniądze trafią na ogólne konto fundacji i nie będę miała możliwości skorzystania z nich).

Dla ułatwienia wklejam link do  programu e-pity 2016 on-line:
https://www.e-pity.pl/program-pity-2016-online0000270809

Jeśli ktoś woli pobrać pobrać program na komputer, można to zrobić tutaj:
http://www.fundacjaavalon.pl/nasi_beneficjenci/cegiela_karolina.html?highlight=WyJjZWdpZVx1MDE0MmEiXQ==


A wracając do tematu… Jakiś czas temu obiecałam sobie, że nie zacznę kolejnego roku w szpitalu. A tu jak zwykle. Ja swoje, On Tam Na Górze – swoje. Ledwo przeżyłam Święta i Sylwestra, więc już 2 stycznia byliśmy w Bydgoszczy. Kolejny przełom miasteniczny czyli zaostrzenie objawów miastenii. Każdy przełom jest potencjalnie śmiertelny i nigdy nie wiesz, czy akurat ten nie będzie tym ostatnim. A – że tak sobie użyję eufemizmu – czułam się nienajlepiej, to generalnie raczej kolorowych wizji nie miałam.

Przeleżałam 3 półprzytomne dni i noce jak trup, pod tlenem, monitorem, dusząc się (osłabienie mięśni oddechowych) i krztusząc (zespół opuszkowy czyli własna ślina spływa ci do gardła a ty nie możesz ani jej przełknąć ani odkrztusić). W ogóle to jest przerażające, jak zaraz wszystko sypie się jak domino. Nie możesz ruszyć ani ręka ani nogą, ani otworzyć oczu, nie masz siły przewrócić się z boku na bok już nie mówiąc o wstaniu z łóżka. Cudowne jak zwykle były pielęgniarki, które mało tego, że pomagały we wszystkim, to jeszcze potrafiły rozśmieszyć. Może uznacie mnie za nienormalną, ale lubię ten neurologiczny „dom wariatów”. Jeśli już muszę być w szpitalu to tylko tu. Za personel, za to, że czuję się bezpiecznie, że wszyscy mnie znają i dbają o mnie.

Zdecydowano się na plazmaferezę, czyli terapeutyczną wymianę osocza, chociaż nie było gwarancji, czy nie pogorszy mojego stanu. Po pierwszej było źle… Po drugiej zaś nastąpiła zaskakująca wręcz poprawa. Mogłam sama dojść do kibelka i z powrotem. Macie pojęcie co to znaczy? Albo na przykład wziąć prysznic. I napić się wody nie bojąc się, że się zachłysnę i zakaszlę na śmierć. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym natychmiast nie zaczęła negocjować warunków jak najszybszego wyjścia do dom. No ale pokomplikowało się. Po plazmie rozjechały mi się parametry: potas, sód i wapń spadły do wartości zagrażających życiu. Podobnie jak fibrynogen, dlatego zaczęto przetaczać kolejne jednostki krioprecypitatu. Wskaźniki zapalne poszły z kolei w górę – więc antybiotyki welcome.

No i walka o moje życie znów zaczęła się na dobre. Przeszłam okresowe porażenie hipokaliemiczne, krótko mówiąc odjechałam na parę godzin bez możliwości poruszania z pikawą ponad 200 w spoczynku. Moja aktualna słabość wynika z niskiego (zagrażającego życiu, of course) poziomu potasu właśnie, z którym jakoś nikt nie może sobie poradzić. Bo jednego dnia mam 3,1, a następnego 2,2. A z potasem żartów nie ma, bo zaraz pojawiają się zaburzenia rytmu serca, również zagrażające życiu. Serce może się po prostu w każdej chwili zatrzymać. Na marginesie zaobserwowałam ciekawostkę – im częściej słyszysz, że twoje życie jest zagrożone, tym mniejsze robi to na tobie wrażenie. Tym większe – na twoich bliskich. Dziwne to wszystko.

Anyways, mimo wlewania we mnie hektolitrów potasu dziadostwo ani drgnie albo jeszcze sobie bezczelnie spadnie. A żył brak, pielęgniarki biadolą i płaczą w dyżurce bo nie mają sumienia mnie tyle razy kłuć. A potas niszczy żyły… Ale doczekałam się w końcu wkłucia centralnego, więc mogą lać do woli. Tylko, że od tego ciągłego wlewu dożylnie mega mnie mdli. Jem więc suchą bułkę albo słone paluszki, ale wcześniej muszę dostać Zofran na odwagę :-). I to tylko po to, żeby mieć powera :-). A i tak jak wstaję ledwo mam siły przesiąść się na wózek żeby iść siku, zalewam się potem i do tego ta pikawa… No i oczywiście kaszel, bo herzklekoty rzeczywiście mam epickie. A kaszleć się boję, bo boję się, czy nie zwymiotuję przypadkiem…

I tak mi życie leci. Spać nie mogę, bo wymiotować mi się chce niezmiennie. Wychodzić na korytarz też nie, bo jak to fachowo określił pan ordynator – w wyniku zastosowanego leczenia doszło u mnie do spadku kompetencji układu immunologicznego i co za tym idzie, do osłabienia odporności. Ale negocjować już nie zamierzam. Jestem grzeczna, słucham się i poddaję wszelkim procedurom, bo chce zakończyć tę imprezę z sukcesem. Może nawet dostanę jakiś stopień wojskowy przez zasiedzenie :-). Ale ostrzegam – jak ktoś tu przyjdzie z katarem, grypą czy innym paskudztwem i mnie zrazi, przez co będę musiała zostać tu dłużej – zemszczę się. Wystarczy, że usłyszałam na obchodzie, że jestem oporna na leczenie. Skwitowałam to tekstem, że lepiej być opornym na leczenie, niż na wiedzę. Nie wiem co ich tak rozbawiło…

No to jedziemy dalej. Wy rozliczacie piciory, ja mobilizuję siły, bo żyć mi się chce, i to bardzo. I niech mi ktoś powie, że nie lubi szpitali, bo tu są choroby i ludzie umierają. G***no prawda. Tu jest codziennie walka o życie. Wszystkimi sposobami.

Piątunia ;-)

Poniżej mała fotorelacja.

Upragniona centralka
Widok z okna
Z cyklu: "My, dzieci z dworca ZOO"



Pompa, która nie daje spać
Niektóre kroplówki nie lubią słonka...
Moje kroplówkowe drzewko