poniedziałek, 18 lipca 2016

SZCZĘŚLIWA SZKAPA Z NUTKĄ MELANCHOLII :-)

Hej hej, hello! :-)

Wróciłam z Zakopca i czuję się jak zjechana szkapa z Morskiego Oka. Ale zajechana bardzo, bardzo pozytywnie. Wyjazd był super. Naprawdę, super było wszystko: ośrodek, warunki, baza medyczna, widok z okna na Giewont i Kasprowy, świeżutkie, pyszne jedzenie. Dla mnie to niewyobrażalna wręcz odmiana. Praktycznie od stycznia oglądałam świat przez okno, w dużej  mierze szpitalne. W oddziałach intensywnej terapii nie widać natomiast nic poza parawanami, sprzętem medycznym i sufitem. A tymczasem, dwa miesiące po ciężkiej sepsie, kiedy nie chodziłam i leżałam jak trup nie potrafiąc samodzielnie przewrócić się na drugi bok, znalazłam się w tak pięknym miejscu. Z prawdziwymi, trójwymiarowymi ludźmi. :-) Do końca nie wierzyłam, że to się uda. Miłe zaskoczenie. I bardzo ważna rzecz: chociaż głównym sponsorem mojego turnusu był PFRON, to dzięki Waszemu wsparciu mogłam pokryć resztę kosztów wyjazdu. Także wielkie dziękuję! :-)

Droga była ciężka, bo mój kręgosłup i stawy źle znoszą długotrwałe przebywanie w jednej pozycji. Ale nie to jest istotne. Ważne, że dotarliśmy bezpiecznie, obejrzeliśmy w TV meczyk i ruszyliśmy w miasto. :-) Na Krupówki i pyszne pierogi z bryndzą. Z tej radości cały czas szczerzyłam się jak pajac, tak zresztą było do końca wyjazdu. Bo cieszyło mnie wszystko. Widoczki, owce i kozy pod balkonem, to, że udało mi się znaleźć aptekę w której były w sprzedaży moje amerykańskie suple, których zapomniałam z domu, pierwsze efekty zabiegów i rehabilitacji, krótkie spacery, wystawianie łba do słonka na balkonie. Achilles bolał, bo fala, jak już pisałam, przyjemna nie jest. Ale wierzę, że i to przyniesie oczekiwane rezultaty. Przede mną jeszcze dwa zabiegi na prawą nogę i pięć na lewą ale już w Poznaniu. Zaciskam więc ząbki i robię wszystko, żeby uniknąć skalpela.

Najbardziej cieszył mnie chyba uśmiech mojej mamy i mojego opiekuna. :-) Nie dałabym bez niej rady, bo mam jeszcze trudności z poruszaniem, ubieraniem, ogarnianiem prysznica i innych takich. Widziałam, jak bardzo cieszy się, że jestem gdzie jestem i mogę doświadczać tych wszystkich rzeczy. No i dwa tygodnie pobyłyśmy sobie razem, nagadałyśmy się, naprzytulałyśmy i nawygłupiałyśmy po wsze czasy. :-) Dużo robiłyśmy, zwłaszcza biorąc pod uwagę moją nienajlepszą formę. Trochę też pozwiedzałyśmy, zaliczyłyśmy nawet dwa szpitale, bo tak łapczywie rzuciłam się na szklankę z kompotem, że zwichnęłam nadgarstek. Potem okazało się, ze również łokieć no i pechowo na maxa, bo poszły nerwy – promieniowy, pośrodkowy i łokciowy. Taka jestem zdolna. Na szczęście szybciutko zrobili mi ENG (to jest w ogóle hit, lekarz ze szpitala powiatowego załatwił mi badanie i wizytę u specjalisty ze Szpitala Ortopedyczno-Rehabilitacyjnego UJ, w ramach NFZ). Nerwy są uszkodzone ale nie przerwane. To najważniejsze. Ale regeneracja pewnie na kolejne dwa lata.

No i niestety jest jeszcze jedna nieprzyjemna konsekwencja wyjazdu – killer infekcja, walczę trzeci tydzień i nic. Teraz już wiem, że to gadanie lekarzy o chuchaniu i dmuchaniu na siebie nie było bezzasadne. Nienawidzę się tak certolić ze sobą, uważać co jem, z kim i gdzie przebywam, myć rąk sto razy dziennie, spryskiwać wszystkiego dookoła antyseptycznym sprejem albo szorować antybakteryjnym żelem. Nigdy tego nie robiłam. Przed wyjazdem dostałam nawet profilaktycznie Flumycon (jak głosi ulotka: „w celu zapobiegania grzybicom u pacjentów ze zmniejszoną odpornością”), gdyby przyszło mi do głowy pójść na basen albo zjeść ciastko (obie te rzeczy zresztą uczyniłam, jako że, jak powszechnie wiadomo, jestem dość niesubordynowaną pacjentką ;-)). No ale infekcję złapałam, tak się skończyło przebywanie w „dużych skupiskach ludzkich”, czyli np. w stołówce. I za Chiny Ludowe nie mogę się z tego badziewia wykaraskać. Mój pożal-się-Boże układ odpornościowy jest leniwym padalcem, przez co mam za mało „białych żołnierzyków”. Wątrobę też mam walniętą, nie produkuje wystarczającej ilości białek, w tym tych odpowiedzialnych za zwalczanie krwiożerczych patogenów.

Zderzenie z rzeczywistością często zdarza się po powrocie z udanych wyjazdów. Mnie trzepnęło konkretnie. Moje cztery ściany, pogorszenie infekcji… Humoru nie poprawiły mi też badania, które zrobiłam kilka dni temu. Z drugiej strony raczej nie ma co się spodziewać, że moja wada serca będzie się z czasem polepszać, a nie pogłębiać. No i przyznam szczerze, że mam mały kryzys związany ze szpitalami, lekami, chorobami, komplikacjami, efektami ubocznymi, etc… Mam już tego troszkę dość, chcę odpocząć. Do tego ciśnienie mi skacze epicko, winię pogodę. Głowa mi pęka, wszystko boli, jestem słaba, mam anemię, nie mam mocy, włosy wypadają mi garściami. Eh, mogę narzekać bez końca :-). No i ogólnie smęty, dolina i melancholia – wybaczcie. To też życie. ;) Ale żeby nie biadolić za dużo, bo ostatecznie nie jest to w moim stylu, zanim napiszę kolejnego posta, poczekam, aż się trochę ogarnę. Hugs and kisses! :)

A poza tym, zawsze jak mam słabsze chwile, mogę sobie pooglądać zdjęcia albo zamknąć oczka i powspominać górskie wojaże. :)

Jeszcze mjuzik na dziś: Lenka - "The show"

Fotki z wyjazdu:

On our way - nasz driver w tle, moje zwłoki na trawie ;)
Z balkonu :)
Laserek

Jedyne w swoim rodzaju Morskie
Gubałówa
Najwspanialszy Opiekun ever :-)
Łowiecki
Osioł z osłem zawsze się dogada :)
Na koniec full romantic - our driver on our way back