wtorek, 1 listopada 2016

ME, MYSELF & MYASTHENIA

Życie nigdy nie jest do końca stabilne, wygodne, bezpieczne. Zawsze coś się dzieje. I trzeba to zaakceptować, wziąć na klatę, traktować jak wyzwanie, nie tragedię. Tyle wiedziałam. A potem trafiłam do szpitala. Po raz kolejny w tak niedługim czasie. I po raz kolejny w stanie zagrożenia życia. Przełom miasteniczny zagrażający – głosi karta informacyjna. Coś, co zdarza się w ciężkiej postaci choroby o nazwie miastenia gravis. Zainteresowanych odsyłam do Cioci Wikipedii.

Co się ze mną działo – nie pamiętam i nie chcę pamiętać. James ma w tym temacie więcej do powiedzenia i może kiedyś coś tu napisze.

Nie płakałam. No, może trochę, ale i tak winię sterydy, bo po nich po prostu mam płaczki. Nie czytałam o chorobie i nadal nie czytam. Wypytałam szczegółowo o wszystko lekarza prowadzącego i ordynatora Kliniki Neurologii. Poświęcili mi mnóstwo czasu. Mam do nich pełne zaufanie, a to się naprawdę rzadko zdarza… Wiem co dalej, jak brać leki, co robić, jeśli zacznie się zbliżać kolejny kryzys.

Wiem „teoretycznie”, bo do tej pory funkcjonowałam kompletnie inaczej. Potrafiłam się spiąć, wycisnąć z siebie na maksa żeby cokolwiek zrobić, nawet tak błahego jak pranie czy obiad. Teraz muszę się nauczyć walczyć o siebie, kosztem niezaspokojonych potrzeb moich bliskich czy własnych nieuczesanych włosów. Mam szanować to, co powinno być dla mnie najważniejsze, czyli swój organizm. Bo kluczem życia z miastenią jest odpoczynek. Moje ciało bardzo go potrzebuje i jeśli go nie dostanie – będzie protestować.

Zaczynamy nowy rozdział. Będzie trudno jak cholera, ale damy radę. Zawsze dajemy.

Utwór na dziś: "C’est la vie", "Tribute to Andrzej Zaucha. OBECNY", Kuba Badach