niedziela, 6 grudnia 2015

LIFE IS GOOD

Życie jest dobre. Życie jest piękne. Czasem tylko o tym zapominam…

We wtorek byłam na komisji odwoławczej w ZUS (pierwsze podejście miałam spalone, uznano, że jestem zdolna do pracy). Było kompetentnie i jak na tę instytucję zaskakująco sympatycznie, pozwolono mi nawet wejść do gabinetu z mamą. Ale jaka będzie decyzja to Bóg jeden wie, napiszę o tym pewnie w kolejnym poście. Zejście i wejście na moje czwarte piętro, jazda samochodem, chodzenie, stanie, samo badanie kosztowało mnie bardzo dużo, więc resztę dnia spędziłam standardowo w pozycji horyzontalnej gapiąc się w sufit i podsypiając, póki działały leki przeciwbólowe. Od paru tygodni bardzo boli mnie kręgosłup piersiowy i żebra, więc chwile wyciszenia wykorzystuję na regenerację sił. Wieczór spędziłam za to bardzo miło, na rozmowie i wygłupach z moim Ukochanym, w towarzystwie nie do końca zdrowego jedzenia i drinka (wiem, że nie mogę, ale tak bardzo chciałam się wyluzować). Zasnęłam całkiem wcześnie i nic nie zapowiadało nadchodzącego koszmaru.

Gdzieś koło 2 w nocy wybudził mnie ból. Rozrywający klatkę piersiową, uniemożliwiający oddychanie, przeraźliwy, ostry, nie do zniesienia. Miałam wrażenie, że mój kręgosłup piersiowy rozpadnie się za chwilę na milion kawałeczków. Różne rzeczy w życiu przeszłam – operacje, nastawianie „na żywca” biodra czy barku, bolesną fizjoterapię. Ale to było coś nie do porównania. Odbierało zdolność logicznego myślenia. Jedyne co mogłam zrobić, jedyny, jakże genialny, pomysł, na który wpadłam w tym stanie, to obudzić Jamesa. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie, co się dzieje, bo mówić mogłam tylko w krótkich przerwach pomiędzy spazmami, wyciem a rzucaniem się po łóżku. No i oczywiście wymiotowaniem. Z bólu rzecz jasna. Jamie robił co mógł – manipulacje kręgosłupa, który chrupał i strzelał, jakby kręgi zbudowane były z folii bąbelkowej, podawał leki, coldpacki, zmieniał zapełniającą się co chwilę miskę, bo nie miałam siły wstawać i jak normalny człowiek rzygać do toalety, mówił do mnie, gdy świrowałam i powtarzałam jak mantrę: „Zrób coś”… Trwało to w sumie jakieś 4 godziny. Cztery godziny horroru dla Jamesa i dla mnie. I dla naszego psa, który z przerażenia zeżarł połowę swojego kojca.

Rano obudziłam się wykończona, obolała i obrażona na cały świat. Czułam wściekłość, że zdarzają się takie rzeczy, że to mnie spotyka. Że moja egzystencja to jakaś cholerna wegetacja w połączeniu z okazjonalnymi momentami masakry. Nadal było mi niedobrze ale musiałam coś zjeść, żeby przyjąć garść porannych leków. I kiedy tak siedziałam, użalając się nad sobą i popijając kęsy suchej bułki słabą herbatą, James poprosił mnie o uśmiech. Albo chociaż o pół. Wycedziłam przez zęby, że jakoś nie mam powodu do radości. Błąd. Przetrwałam noc. Żyję. Mam dla kogo. Życie nadal jest piękne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz