piątek, 29 marca 2019

A VERY HOSPITAL BIRTHDAY

Punkt trzeci programu: sepsa.

Kiedy wydostałam się w końcu ze szpitala czułam się względnie dobrze. James był w swoich narciarskich rozjazdach, więc rodzice przygarnęli mnie pod swój dach i z Jamniczycą trochę u nich pomieszkałyśmy. To był naprawdę dobry czas. Pełen wspólnie spędzonych chwil, śmiechu, radości, i ukulele :-D. Udało nam się nawet odwiedzić babcię i brata mojego taty z żoną, bardzo na to czekałam i jeszcze bardziej tego potrzebowałam. Cieszyłam się domem, prostymi czynnościami, tym, że jestem w coraz lepszej kondycji. Jeździłam też na konsultacje do różnych specjalistów i zbierałam dane na temat tego, jak duże spustoszenia poczyniły w poszczególnych narządach i układach sepsa i zapalenie płuc i związanie z tym leczenie. Znów byłam zdumiona tym, jak bardzo skomplikowany jest ludzki organizm. Ostatecznie miałam już wstępne informacje co będę musiała zrobić, żeby, najprościej mówiąc, dalej żyć. Na początek lutego zaplanowany miałam chwilowy pobyt na hematologii celem usunięcia portu (o porcie w innym poście, jak napiszę wrzucę link). Po ostatnich „ekscesach” uznaliśmy z doktorami, że trzeba go wyrzucić, bo zakażony jest ewidentnie i sprawia, że w moim organizmie cały czas toczy się proces zapalny. Racjonalne tłumaczenie nie pomogło w mojej żałobie po „Kapslu”, ale jak mus to mus.

W wyznaczonym terminie zgłosiłam się na oddział. James zawiózł mnie i wszedł ze mną, bo z pewnych przyczyn (zupełnie nie medycznych) Klinika Hematologii to dla mnie miejsce… Cóż, miejsce z przeszłością. Anyways, czułam się zupełnie nieźle, pomijając gorączkę, wymioty i biegunkę, które dopadły mnie dzień wcześniej. Czekałam na wyniki, próbowałam czytać książkę, ale nie bardzo mi szło, bo na oddziale tłumy a ja sama byłam mocno zaaferowana. W końcu panie pielęgniarki powiedziały, że dzwonili z bloku i czekają. Umyłam się więc grzecznie w mydle antybakteryjnym, ubrałam w sexy nice koszulkę i pojechałam na zabieg.

Na sali, kiedy rozebrano mnie do majciochów i przykryto jakąś tam szmatką zaczęłam dygotać z zimna. Nie była to moja pierwsza wizyta na bloku operacyjnym, więc byłam świadoma tego, że jest tam raczej chłodno, bo klima i w ogóle, ale… Tak zimno nie było mi jeszcze nigdy w życiu. Poważnie. A wiecie, że trochę już przeszłam ;-). Zatem: mnie telepało, doktor anestezjolog i cały zespół próbował znaleźć jakiekolwiek miejsce do wkłucia i podania dożylnie leków obniżających temperaturę (do usuwanego portu było to z oczywistych przyczyn niemożliwe). Temperatura rosła. Gorączka 41 stopnie, 42… Płakałam i błagałam, żeby pozwolono mi zwinąć się w kłębek i przykryć czymś ciepłym. W tym momencie nie obchodziło mnie NIC. Chciałam, tylko, żeby to się skończyło. Nie myślałam, że umieram, nie interesowało mnie, jak wysoką temperaturę osiągnęło moje ciało ani to, że lekarze i pielęgniarki właśnie robią wszystko, żeby nie doszło do trwałego uszkodzenia mojego mózgu i białek w komórkach nerwowych. Teraz bardzo im za to dziękuję. Wtedy nie wiedziałam co się dzieje.

Ocknęłam się dopiero na oddziale, niepomna ile czasu minęło, gdzie są moje rzeczy, przerażona, co będzie teraz. Pamiętam charakterystyczny, graniczący z politowaniem, uśmiech mojego Pana doktora, gdy już nieco oprzytomniałam i uznałam, że przecież ja idę do domu, nie ma opcji, żebym została w szpitalu. Później dowiedziałam się, że w miejscu, gdzie założony był port (tzw. loży :-D) zebrało się jeziorko ropy (sexy, wiem). Dlatego miałam założony w ranie sączek. I dlatego doszło do kolejnej sepsy, gdyż bakterie dostały się do krwioobiegi a następnie rozprzestrzeniły się Na początek dostałam dwa hardcorowe antybole i cewnik w gratisie (serducho biło ledwo ledwo, więc nery też chciały się polenić). Trzeba było prowadzić dobowy bilans płynów itp. Zostałam umieszczona w izolatce – apartamencie de lux w części oddziału położonej za śluzą. Więc mało, że odwiedziny zostały wstrzymane z powodu szerzącej się w narodzie grypy, to jeszcze ja nie mogłam nigdzie wychodzić. O ile zresztą miałabym moc na to wychodzenie, bo gorączkowałam nadal i byłam jeszcze plackiem. Przebolałam więc kolejne urodziny w szpitalu, kolejne urodziny mojej mamy, kolejne Walentynki…

Odżyłam dopiero na trzecim antybiotyku, takim już stuprocentowo celowanym w panoszące się drobnoustroje. Zmieniłam też salę na taką przed śluzą, izolatkę co prawda również, ale z dwiema miłymi paniami. Było do kogo buzię otworzyć i z kim zjeść szpitalne specjały (foto poniżej). Wychodzić już też mogłam, w maseczce, fartuchu i tylko do poczekalni spotkać się na chwilę z rodzicami, ale mogłam. Ciągnęłam tylko stojak z kroplówką jak trzecią nogę. Na sali miałam za to dłuuuuugą kroplówko-smycz, dzięki czemu mogłam się poruszać bez poczucia bycia uwiązanym, nawet brać prysznic, gdy do żyły toczyły się płyny ;-).

Oczywiście jak co roku, od nie-wiem-już-ile-ale-wielu lat żyłam w tym okresie „Walentynkowym”, Solną. Trochę pisałam o tym TUTAJ. Naprawdę wierzyłam, że w tym roku tam będę. Na jednym przedstawieniu, na fragmencie, na próbie nawet, ale będę. Po raz kolejny stało się jednak inaczej, niż bym tego oczekiwała, a ja najbardziej na świecie nie znoszę właśnie tego, że coś jest inaczej, niż ja chcę. Dlatego tak trudno nieraz pogodzić się z ograniczeniami, jakie codziennie funduje mi chorowanie. I tak po raz kolejny zdarzyło mi się zamknąć w szpitalnym kiblu i ryczeć. Nie ma co się z tym kryć. Całe szczęście mamy XXI wiek, Internet i transmisje na żywo. Mogłam sobie podejrzeć i podsłuchać poszczególne występy :-). Jest to dla mnie podwójnie ważne, ponieważ od kilku lat część dochodu ze sprzedaży biletów-cegiełek na to wydarzenie wpływa na moje subkonto w Fundacji Avalon i pomaga mi pokryć wydatki związane z chorobą.

I chociaż pewnie nigdy nie pogodzę się z wieloma rzeczami, to tym razem wiem, że po prostu tak musiało być. Bo nie pisałabym teraz tego posta, gdyby nie szybka reakcja lekarzy, decyzja o usunięciu „Kapsla”, ich zaangażowanie, przychodzenie co chwila mierzyć mi ciśnienie, tętno, zlecanie badań, dobranie leczenia. Wszystkim pracownikom Kliniki, szpitalnego labu, apteki, jestem ogromnie wdzięczna. Dzięki nim niedługo zacznę nowy rozdział z nowym „kapslem”, chociaż stary jeszcze opłakuję, zwłaszcza, że zrobiono mu sekcję zwłok a następnie wyrzucono jako odpad medyczny :-(. Na koniec dziękuję Tobie, Doti. Wiem, że pilnowałaś, żeby nie stała mi się krzywda [*].

Jedziemy :-)
Z Babcią Helą - podobne?
Gotowa na blok
Hematologia - level pro :-)
Dzięki takim cudom techniki można toczyć pięć różnych leków jednocześnie

O, tyle :-D
Centralka. Która to już w moim życiu?
Komentować nie trzeba
Walentynkowy
Wróciłaś? Serio?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz