poniedziałek, 4 marca 2019

INTENSIVE CARE UNIT AND A VERY HOSPITAL CHRISTMASS

W listopadowym poście pisałam o gorączkach, o kiepskiej formie, ale też o tym, że meta do lepszego samopoczucia jest naprawdę niedaleko. Tylko dlaczego nikt mnie nie ostrzegł, że położona jest za milionem wiraży i że to po prostu jedna wielka za****ście ostra jazda bez trzymanki?! Zatem, w telegraficznym skrócie.

Punkt pierwszy programu: sepsa

Owszem, czułam się źle, ale przecież nie na tyle, żeby pójść do lekarza. Zresztą w międzyczasie miałam wizyty u dwóch specjalistów i zjadłam dwa przepisane mi przez nich antybiotyki, niestety bez efektów. Później zaczęłam mieć problemy z oddychaniem. Inne trochę niż te, które mam zazwyczaj. Czułam, że świszczę, ale cóż. Nikt nie jest doskonały. Uznałam, że w końcu przecież przejdzie samo. Mocy nie miałam zaś w ogóle. Umyć się sama nie dawałam rady, dojść do toalety też nie. Nikt nie był w stanie namówić mnie na szpital. Ani prośbą, ani groźbą. Bo żebym sama zdecydowała o tym, że już pora, żeby jechać na SOR, muszę być praktycznie umierająca. A w moim mniemaniu do umierania było mi daleko.

Na weekend przyjechała moja przyjaciółka, zgadnijcie, czy pozwiedzałam z nią Poznań albo chociaż właściwie ją ugościłam. Trzy dni przeleżałam w jednej pozycji większość czasu śpiąc snem bezsennym. Oddychałam coraz gorzej i słabiej, nie miałam siły, żeby jeść czy pić. W momentach, w których byłam przytomna i ktoś próbował ze mną racjonalnie porozmawiać wpadałam w szał.  Bluzgałam i wyzywałam mamrocząc oczywiście, bo na krzyk byłam za słaba. W poniedziałek zabrakło mi już siły, by walczyć i twierdzić uparcie, że wiem lepiej, jaki jest mój stan i zgodziłam się na wizytę domową mojego rodzinnego Pana doktora. Mam z niej jedno wspomnienie, jeden kadr. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Karetka z tlenem, szpital, OIOM.

Wszystko to, co napisałam wyżej znam z opowiadań jedynie, bo nie pamiętam NIC. Kompletna pustka, luka w pamięci obejmuje ponad dwa tygodnie. Stężenie CO2 w moim organizmie było tak wysokie, że byłam non stop na haju. Do gadania nie był mi potrzebny rozmówca. A gadałam od rzeczy podobno i to konkretnie. Łączyłam ze sobą zupełnie niespójne wydarzenia, miałam halucynacje. Pamiętam zaledwie urywki rozmów pielęgniarek, pielęgniarzy i lekarzy, pamiętam jakieś wyrwane z kontekstu zwroty typu „stan bardzo ciężki”, „sepsa”, „zapalenie płuc”, „niewydolność wielonarządowa”. Pamiętam, że osoby, które się mną opiekowały były przy mnie non stop. Pamiętam pytania, czy jest mi wygodnie padające kilkadziesiąt razy na dobę. W przebłyskach świadomości myślałam sobie, że ludzie pracujący w tym miejscu są niesamowici.

Pamiętam też twarze Jamesa i moich rodziców. Widziałam, że robią dobrą minę do złej gry i chyba wtedy dopiero dotarło do mnie, że mogę umrzeć. Że tym razem naprawdę może się nie udać. Wcześniej byłam tylko przerażona tym, że nie mogę oddychać i martwiło mnie jak długo potrwa, zanim dojdę do siebie i wyjdę ze szpitala. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że nie obchodziło mnie to, że umrę w sensie: „co jest po drugiej stronie, itp.”. Czułam po prostu potworny żal. Żal małego dziecka, które myśli sobie: jest jeszcze tyle rzeczy, które chciałabym zrobić, tyle osób, z którymi chciałabym porozmawiać, tyle miejsc, które chciałabym zobaczyć. Wstyd na maksa, ale taka była prawda i taka była rzeczywistość. Poczułam się lepiej, jak poukładałam w głowie sprawy z cyklu „moja polisa ubezpieczeniowa jest tam i tam…”, ale lęk został. Jak poradzą sobie rodzice? Czy James ułoży sobie życie?

Tiaaa. Koniec końców antybiotyki zadziałały, zadziałały też plazmaferezy, które zdecydowano zastosować. Było to bardzo ryzykowne, ale w ten sposób uratowano mi życie. Przeniesiono mnie na intensywną opiekę neurologiczną (każda infekcja powoduje zaostrzenie miastenii), gdzie kontynuowano plazmy, inhalacje i gdzie dochodziłam do siebie. Sytuacja wyglądała naprawdę optymistycznie i chwila moment byłam w domu. Chwila moment byłam też z powrotem w szpitalu, z gorączką 41 stopni.

Punk drugi programu: sepsa

Okazało się, że zapalenie płuc wcale nie odpuściło, w posiewach z krwi i portu naczyniowego rosły bakterie ale antybiotyki słabo je chwytały. Ciągłe gorączki wykańczały mój wyniszczony organizm, gorączki nie spadały po lekach, podać na nie paracetamol to mniej więcej, jak przykleić plaster na rozciętą tętnicę. Kaszlałam tak, że słyszał mnie cały szpital wraz z okolicą i wymiotowałam w przerwach. W jelitach od antybiotyków zrobił się mordor. Kiedy zorientowałam się, że czeka mnie powtórka z rozrywki wpadłam w histerię. Nie mogłam się uspokoić dobrych kilka godzin, po prostu czarna rozpacz. Nie mogłam pojąć jak to jest możliwe, że przecież walczyłam, walczyli lekarze i cały personel a teraz zaczynamy od punktu wyjścia?

Nie było łatwo się z tym pogodzić i znaleźć jeszcze w sobie siły do dalszej batalii. Po raz kolejny słyszałam, że jestem wyzwaniem dla medycyny. A wierzcie mi, nie ma nic gorszego, niż być interesującym przypadkiem. Znów za to miałam wspaniałą opiekę i bardzo wnikliwą, kompetentną Panią doktor prowadzącą i powoli moje wyniki zaczęły się poprawiać. CRP spadło do 200 (a zaczynaliśmy od 440 przy normie do 5), zaczęłam wstawać z łóżka, jeść. Potrzebowałam też coraz mniej tlenu. Oczywiście o wyjściu do domu nie było mowy, więc święta spędziłam w szpitalu. Przeniesiono mnie na tę okoliczność do dwuosobowego apartamentu z łazienką (ach te luksusy!), z którego zrobiono izolatkę, żeby nikt mnie niczym nie zaraził. Dzięki temu ze spokojem mogłam z rodziną spędzić chociaż kilka godzin w świątecznej atmosferze, rozpakować prezenty i skosztować przygotowanych przez moich bliskich wspaniałości :-).  

Wigilia częściowo była też na Skypie, laptop u mojego brata stał na honorowym miejscu i mogliśmy z Jamsem podglądać, czy wszyscy zaśpiewali co najmniej trzy kolędy, zanim dobrali się do podarków :-D. Wystroiłam się w koszulkę z nadrukiem w jemiołę i bombki, dostałam też stylową czapkę w najmodniejszym odcieniu zieleni ;-), co by łysą pałką nie świecić (z powodu skrajnego wyczerpania organizmu i wcześniejszej chemii wypadły mi prawie wszystkie włosy, a pozostałe kępki James ogolił maszynką, także - 1000 do kobiecości, ale nam to nie przeszkadzało w ogóle).  Sylwestrowy wieczór też spędziliśmy wspólnie z Jamsem na oglądaniu filmu, rozmowach przytulasach i drobnym szaleństwie, ale to zachowam dla siebie. Naprawdę, jeśli jest się z ukochanymi osobami, w świetnej atmosferze, to nie jest istotne, że to szpitalny pokój. Liczy się radość z bliskości…

W międzyczasie wydarzyło się coś niezwykłego. Szkolna Drużyna Szpiku z mojego liceum - XXV LO im. Generałowej Jadwigi Zamoyskiej w Poznaniu z Panią Profesor Ewą na czele przygotowała dla mnie SZPIKOWĄ PACZKĘ ŚWIĄTECZNĄ! Tak, jak pisałam na fejsbukowym Kalejdoskopie - Dziękuję wszystkim, którzy zaangażowali się w pomoc przy jej kompletowaniu. Kurczę, to wielki zaszczyt otrzymać taki dar. Wy już sprawiliście mi ogromną radość, a jeszcze jej rozpakowałam 🙂! Mam nadzieję, że moja mama wraz z moim 🐕 godnie reprezentowali mnie podczas mej nieobecności i ugościli Was (pewnie nie wszystkich) tak, jak na to zasługujecie. Jesteście wspaniali i bardzo Wam dziękuję.


CDN. A poniżej kilka zdjęć z tego okresu.

oiomowo

Zimno w łeb :-)

Łyso mi


Z Matką Polką

Mój pokoik i najważniejsza dekoracja świąteczna, pokolorowana z moją bratanicą 

Skypowa Wigilia

Święta by hospital

Święta by us :-)

Małe zwycięstwo. Czas do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz