poniedziałek, 4 kwietnia 2016

TEENIE WEENIE MARTINI



Całe życie jestem zdania, że najważniejsze jest mieć nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży jednocześnie będąc przygotowanym na to, że ułoży się jak najgorzej. Kraków nie okazał się przełomowy. Mój pobyt tam niespecjalnie różnił się od pobytów w  ośrodkach, w których byłam leczona do tej pory. Chociaż – wróć – wszyscy byli zadziwiająco mili i uczynni. Studentki pielęgniarstwa to już w ogóle cudne stworzonka do schrupania. ;-)

Rehabilitacja z kolei w większości oddziałów jest pomijana i spychana na margines wszystkich działań terapeutycznych. Tu o dziwo było inaczej. Nieoceniona Jadzia wyciągała mnie z łóżka i sprawiała, że – mimo zawrotów głowy – szłam korytarzem. Kroczek za kroczkiem. Sukces :-). No i nie bała się ćwiczyć ze mną, chociaż z Ehlersem miała do czynienia po raz pierwszy. I zostawiała mi ulubioną żółtą, kolczastą piłkę i taśmę, żebym mogła działać w materii fizjoterapii samodzielnie.

Poznałam też kilka osób, z którymi na pewno będę utrzymywała kontakt, a które po wyjściu ze szpitala nadal mnie w tym szpitalu odwiedzały i ratowały przed śmiercią głodową. W tej kwestii palma zwycięstwa zdecydowanie należy się Paulince, która codziennie wpadała z wegańskimi pysznościami i wsparciem, jakie tylko EDSiak może zaoferować drugiemu EDSiakowi. Robiła też śliczne zdjęcia Krakowa, żebym mogła pozwiedzać go chociaż wirtualnie. I zobaczyć wiosnę :-).




W międzyczasie była też Wielkanoc. Niedzielne śniadanie – na bogato :-).



Moi kochani Rodzice znów pokonali w sumie 1000 km żeby ze mną być. A ja jak zwykle okazałam się beznadziejną córką, bo albo spałam albo plułam jadem wokoło. Fatalne samopoczucie, klaustrofobiczna powierzchnia oddziału, rozgardiasz fundowany przez służbę zdrowia, chęć powrotu do domu – to wszystko mnie przerosło, stałam się agresywna i złośliwa. Żeby nie zwariować dostałam skierowanie na psychoterapię. Za pół roku powrót i kontrolne badania.

Teraz odsypiam wszystkie nocki spędzone w towarzystwie kardiomonitorów i innych pikadeł, bulgoczącego tlenu i chrapiących, mówiących przez sen lub krzyczących z bólu towarzyszek niedoli. Odpoczywam. Opiekuję się Jamnikiem, który podczas mojej nieobecności też był w szpitalu, z tym że takim dla małych zwierząt. Jamniki mają to do siebie, że dość chętnie konsumują odzież, bieliznę czy buty, najlepiej właściciela. Przez kilka pierwszych lat swojego życia ulubionym zajęciem Jasminy było przerabianie moich majtek (najlepiej tych wyciągniętych z kosza z brudną bielizną) na pasy do pończoch. Ostatnio zjadła rękaw bluzki należącej do pewnej siedmioletniej dziewczynki. Rękaw umazany był Nutellą, co uczyniło go szczególnie atrakcyjnym.

Skończyło się operacją, bo fragmenty rękawa utknęły w przewodzie pokarmowym. Moje Maleństwo było pod narkozą, zostawione samo w obcych rękach i stresujących warunkach, obolałe i przerażone. A ja na odległość nic nie mogłam zrobić. Już jest lepiej, rana goi się jak na psie, a  Jamniczyca wygląda jak kieliszek do Martini. Obija się o meble i jest głęboko nieszczęśliwa. Przychodzi, przytula się i wpatrując się we mnie swoimi wielkimi psimi gałami mówi: „Zobacz, jaka jestem biedniusia, ukochaj mnie, zdejmij ten paskudny kołnierz, będę grzeczna jak aniołek, jamnik-aniołek!” Jest osowiała i wygłupiona po antybiotykach, lekach przeciwbólowych. Śpi więcej, niż zwykle, czyli jakieś 23,5 godziny na dobę ;-). Jutro kontrola u weta, zobaczymy co i jak. Tymczasem na spacerach trzeba uważać, żeby za długo nie patrzyła w górę, gdy pada deszcz – kołnierz szybko się napełnia ;-).




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz