niedziela, 3 stycznia 2016

NO MORE CHAMPAGNE

Od prawie trzech tygodni męczy mnie infekcja. Wykańczają mnie kaszel i katar, powodując długie, bezsenne wypełnione bólem i dusznościami nocki. Żadne syropki, leki przeciwbólowe i przeciwzapalne, i inne antygrypowe świństwa nic nie dają. Długotrwałe stosowanie sterydoterapii niemal wyłączyło mój system odpornościowy. Po upojnej zabawie sylwestrowej, na którą składało się leżenie i granie w planszówki moje samopoczucie pogorszyło się – nasilił się krwiomocz, duszności i bulgotanie w płucach. W Nowy Rok, kiedy zdecydowana większość ludzi wypróbowuje metody radzenia sobie z „zespołem dnia następnego”, zwanym powszechnie kacem-gigantem my udaliśmy się na pomoc doraźną. Młodziutka pani doktor niespecjalnie ogarnęła temat i przytłoczona ilością moich chorób i dolegliwości od razu wystawiła skierowanie do szpitala, z rozpoznaniem jak następuje:


Nowym Rokiem nowym krokiem weszliśmy zatem na pewniaka na znakomicie znany nam SOR. A tam – niespodziewajka w postaci remontu. Zimno jak w psiarni, materiały budowlane walające się gdzie popadnie, rejestracja przeniesiona w inne miejsce. No i oczywiście tłumy. Całe szczęście większość osób czekała w kolejce na urazówkę, pewnie za bardzo brykali w Sylwestra. Do sali ogólnej obserwacji, gdzie udzielane są porady internistyczne i neurologiczne przede mną zaledwie pięć osób. W praktyce – jakieś 1,5 godziny czekania. Ponieważ jednak moja facjata jest w tym miejscu powszechnie znana, miałam na sobie gorset i musiałam wyglądać jak kupka nieszczęścia, łóżko dostałam praktycznie z marszu. Mimo ogólnego rozgardiaszu dość szybko zrobiono mi EKG, pobrano krew do badania, kazano nasikać do kubeczka i czekać na lekarza. Zostałam też przykryta białym prześcieradełkiem, co wprawiło mnie w lekki niepokój, bo co jak co, ale do kostnicy się jeszcze nie wybierałam.


W tym miejscu wypadałoby opisać specyfikę wynalazku, jakim jest SOR czyli Szpitalny Oddział Ratunkowy. Zazwyczaj z ratowaniem miejsce to ma niewiele wspólnego. Większość obywateli  traktuje je jak placówkę POZ (podstawowej opieki zdrowotnej), z tą różnicą, że zgłosić się można w każdym terminie, o każdej porze i bez skierowania, nawet w przypadku konsultacji u specjalisty. Nie raz byłam świadkiem pojawienia się pacjenta ze zgagą (szedł akurat na wieczorny spacer z psem, było mu po drodze, więc wstąpił), pana z bólem nogi utrzymującym się od trzech miesięcy, pani, której zrobił się siniak po tym, jak uderzyła się wychodząc z jacuzzi, chłopaka, który twierdził, że pluje krwią (zapanowało ogólne poruszenie, mierzenie parametrów, monitor, saturacja – po chwili  okazało się, że młodemu człowiekowi krwawią dziąsła podczas mycia zębów).

Takich idiotyzmów mogłabym wymieniać bez końca, nie mówiąc już o grypach, zapaleniach garda i katarach. Oczywiście zdarzają się też przypadki poważne – udary mózgu, zawały, silne napady padaczkowe, zatrucia wszelakimi substancjami (podczas mojego ostatniego pobytu przewinęło się czterech delikwentów po dopalaczach), wypadki komunikacyjne, itd. I takimi właśnie sprawami z założenia powinien zajmować się personel  oddziałów ratunkowych – gdy zagrożone jest zdrowie lub życie pacjenta.  Poza tym uwierzcie, jest wiele przyjemniejszych miejsc, gdzie można uzyskać pomoc.

Są na świecie ludzie, którzy nie wiedzą, co to SOR. Z jednej strony im zazdroszczę. Z drugiej – współczuję, gdy przyjdzie im zderzyć się z realiami naszej służby zdrowia, które tak bardzo odbiegają od tego, co pokazują seriale typu „Na dobre i na złe”. Żeby przetrwać chociażby kilka godzin w tym na takim oddziale trzeba mieć nerwy ze stali i sporo dystansu do tego, co dzieje się dookoła.  Zazwyczaj panuje tam nieziemski cyrk, krzątanina i harmider. Trzeba też być czujnym i najlepiej przytomnym, a także mieć anielską cierpliwość, żeby odpowiadać po siedemnaście razy na to samo pytanie, bo lekarz jednorazowo ma tylu pacjentów pod opieką, że po prostu nie ogarnia, albo nie chce mu się ogarniać. Jeżeli jesteśmy na coś uczuleni, należy to powtarzać przy każdym podejściu do zastrzyku czy kroplówki. Nad wszystkim czuwają pielęgniarki i w dużej mierze to od nich zależy jak funkcjonuje oddział. Jeśli trafi nam się dobra, zgrana i zaangażowana ekipa, to już połowa sukcesu.

Niekiedy trzeba też być upierdliwym i przypominać o swoim istnieniu, bo w natłoku spraw możemy zwyczajnie zostać pominięci. Oczywiście musimy robić to w uprzejmy i wyrozumiały sposób, w przeciwnym razie na wypis będziemy czekać 4 godziny. Należy też być przygotowanym na to, że lekarz o nasze objawy będzie pytał krzycząc zza biurka (także o sprawy delikatne: „Pani Kryńska, od kiedy występuje biegunka? Jak często”). Tym samym dziesięcioro innych pacjentów będzie wiedzieć, co nam dolega. Zdarzyło się też, że straciłam przytomność na wózku inwalidzkim, a lekarz zorientował się dopiero po interwencji Jamesa, który zwrócił uwagę pracownikom oddziału ratunkowego na ten drobny fakt. Przy odrobinie szczęścia znajdą się zasłonki, które zapewnią minimum intymności, gdy akurat będziemy sikać na podsuwacz, a odrywający się z sufitu tynk spadnie pół metra obok naszego łóżka. O ile oczywiście takowe dostaniemy i nie będziemy zmuszeni całego pobytu na Sorze spędzać na niewygodnym, metalowym taboreciku w kącie sali.

Znieczulica pracowników służby zdrowia jest czasem przerażająca nawet dla mnie. To zrozumiałe, że gdyby pielęgniarka czy lekarz przejmowali się każdym pacjentem jak rodzoną matką dawno sami byliby pacjentami w placówce o zupełnie innym profilu. Nie chodzi mi tutaj o popadanie w skrajności, tylko powszechne zapominanie, że pacjent, to CZŁOWIEK, nie przypadek medyczny i należy mu się zapewnienie godnych warunków leczenia i zachowania dyskrecji. Informacje o pacjencie (szczególnie w kontekście stanu jego zdrowia) są uznawane za dane wrażliwe, które podlegają ochronie. Zdaniem Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych nawet wywoływanie pacjenta do gabinetu po nazwisku może stanowić naruszenie jego prywatności.

Poniżej zamieszczam przypadek skrajnego braku dyskrecji i badania pacjenta na środku sali obserwacji:


Wracając do mojego noworocznego pobytu na sorze: po konsultacji z panią doktor wykonano jeszcze RTG klatki piersiowej i USG brzucha. Diagnoza brzmi więc następująco: krwiomocz jest wynikiem przemieszczającego się kamienia w lewej nerce o wielkości 1cm – dostałam pilne skierowanie do urologa. Nerki pracują ledwo ledwo a w moczu jest spora ilość białka. To wywołuje obrzęki (z organizmu usuwana jest niewystarczająca ilość wody) i gromadzenie się płynu w płucach – stąd kaszel – skierowanie do nefrologa. Plus infekcja górnych dróg oddechowych do bonusie. Zalecenia: kontrolne badanie moczu za 7 dni, badanie poziomu białka w organizmie, wizyty u w/w specjalistów. W razie pogorszenia stanu zdrowia, gorączki, zatrzymania moczu – natychmiastowe zgłoszenie do szpitala.

“No more champagne
And the fireworks are through
Here we are, me and you
Feeling lost and feeling blue
It's the end of the party
And the morning seems so grey
So unlike yesterday
Now's the time for us to say...

Happy new year!”

Jeszcze jedno: z powodu remontu na całym parterze nie było wody, oprócz jednej jedynej łazienki wsali obserwacji, na której leżałam.  Korzystali z niej więc wszyscy - pracownicy, pacjenci, także ci "urazowi", czekający na korytarzu w innej części oddziału. Gorzej miały rodziny pacjentów, bo ich na salę nie wpuszczano. A po innych piętrach szpitala szwędać się nie wolno. Panie więc przełykały, a panowie sikali na parkingu pod drzewkiem. :-D

3 komentarze: