czwartek, 21 stycznia 2016

STYCZEŃ W TROPIKACH

Melduję, że jestem na wolności – hasam sobie po swobodzie już kilka dni. Byłam nawet na trzech zabiegach akupunktury (pierwszy raz w życiu). Mój kręgosłup póki co nie widzi różnicy i nic sobie nie robi z wbijanych w jego okolicę igieł. Boli jak skurczybyk i nie daje mi żyć. Plastry z buprenorfiną dawały radę, ale okazało się, że jestem uczulona na ich klej. Peszek, jak zwykle. Póki co pani doktor z poradni leczenia bólu nie zaproponowała mi niczego w zamian. Mam brać leki z grupy NLPZ i czekać aż akupunktura zadziała. A mnie znów napieprzają kolana, biodra, achillesy, nadgarstki…

Jestem też wyczerpana i kompletnie zmasakrowana psychicznie po pobycie na neurologii. Od zawsze to miejsce źle mi się kojarzyło – moja mama trafiała tu notorycznie z migrenami, gdy ja byłam młodsza a w Polsce tryptany nie były jeszcze tak popularnie stosowane. Poza nowym ordynatorem i częścią personelu nic się nie zmieniło. Oddział taki sam, jak go zapamiętałam: przepełniony, na korytarzu łóżko za łóżkiem, mnóstwo starszych osób spacyfikowanych pasami, jedna, koedukacyjna łazienka z jedynym prysznicem na prawie 50 osób, hałas, krzyki, rozgardiasz… No i oczywiście zapach. Wszędzie taki sam. Nieważne, czy to gigantyczna klinika czy mały szpitalik na prowincji zawsze w szpitalnych budynkach unosi się ten sam mdlący, duszący zapach moczu, zupy gotowanej na szmacie i środków dezynfekujących. Zapach smutnej, szpitalnej beznadziei.

Pierwszą noc spędziłam na korytarzu – czyli zero snu. Wcześniej jednak musiałam odczekać swoje na SORze, zanim zapadła decyzja o przyjęciu mnie na oddział. Ponieważ w szpitalu nieczynny jest tomograf komputerowy, miałam jeszcze wątpliwą przyjemność przejażdżki karetką na sygnale w tę i nazad do innego przybytku niedoli celem wykonania badania KT głowy. Szacun dla ratownika, który dawał radę wozić mnie na wózku po śniegu. Potem już poszło gładko: piżamka, winda i oddział. Następnego dnia awansowałam i dostałam łóżko na sali. Trafiła mi się moja ulubiona miejscówka – ostatnie łóżko pod oknem. I do teraz zachodzę w głowę, po kiego grzyba okna na oddziale okna były pozasłaniane, pouszczelniane szmatami, kocami, skoro temperatura z pewnością przekraczała 30 stopni. Wszystko przez rozkręcone na maksa ogrzewanie podłogowe. Także spędziłam tej zimy ponad tydzień w tropikach;-)

W niedzielę wieczorem stało się coś bardzo dziwnego. Cały dzień wszystko było w miarę ok. Wiadomo – śmigło, dwojenie i kłopoty z mową miałam cały czas. Ale wieczorem poczułam, że drętwieje mi twarz, język, drżą mięśnie. Pomyślałam, że jeśli ma się coś dziać, to lepiej zawczasu pójdę siku. Jakoś udało mi się dojść do łazienki, ale nie mogłam już wstać z toalety. Moje mięśnie nie reagowały, cała zesztywniałam. Jak próbowałam coś powiedzieć, z moich ust wydobywały się tylko dziwne odgłosy. W toalecie nie było dzwonka, nie mogłam nikogo zawołać. Nie wiem jak to zrobiłam, ale wstałam i zgięta w pół doszłam do drzwi. Całe szczęście dość szybko zauważyła mnie pielęgniarka, uchroniła przed upadkiem i zawiozła na salę. Poinformowała lekarza o moim stanie, ale ten jakoś specjalnie się nie przejął. Nie zbadał mnie nawet. Zlecił jakąś kroplówkę, do teraz nie wiem co to było. Wiem tylko, że nie pomogło. Było coraz gorzej, nie mogłam przełykać, drżały mi powieki, usta, kończyny. Zaczęłam się krztusić, bo ślina spływała mi do gardła. Rada lekarza dyżurnego była prosta i oczywista: kazał mnie posadzić na łóżku. Genialne, prawda? Szkoda tylko, że nie zastanowił się, dlaczego nagle sparaliżowało mi przełyk.

Stanem rzeczy przejęły się natomiast pielęgniarki i wystawiły moje łóżko wraz ze mną na korytarz, naprzeciwko swojej dyżurki. Tak wygląda „sala obserwacyjna” oddziału neurologii szpitala wojewódzkiego. Dostałam coś na uspokojenie i niby miałam spać, ale spanie na korytarzu w pozycji siedzącej, będąc totalnie przerażoną tym, co się ze mną dzieję, raczej nie wchodziło w rachubę. Poza tym, kiedy tylko przysypiałam, zaczynałam się krztusić i pielęgniarki musiały interweniować. W dobrej wierze klepały mnie też po plecach, więc kręgosłup bolał mnie masakrycznie. Dopiero gdy zostałam ułożona na boku mogłam na chwilę zamknąć oczy. James przyjechał skoro świt, przerażony moim stanem. Później przyjechali też rodzice. Wyglądali tak, jakby mieli za chwilę podpisać zgodę na dawstwo organów… Ale rano było już lepiej, mogłam się trochę poruszać, udało mi się przełknąć tabletki i kawałek chleba. Niestety wszystko zwymiotowałam i jak już zaczęłam to nie mogłam skończyć.  Zrobienie rezonansu, który był zaplanowany na rano stanęło pod znakiem zapytania. W tym szpitalu Zofranu nie uświadczysz (to najlepszy jak dla mnie lek przeciwwymiotny; pomijam fakt, że o mały włos nie podano mi Metoclopramidu, na który jestem uczulona), więc po długiej debacie zaordynowano Relanium i Haloperidol. Leki dały radę, przestałam wymiotować. Udało się zrobić rezonans.

Resztę dnia przespałam. Funkcje rąk i nóg stopniowo wracały, ruch odbywał się po zaplanowanej trajektorii a nie tak pokracznie i nieskoordynowanie jak wcześniej. Jakoś koło wtorku pierwszy raz stanęłam obok łóżka z rehabilitantem. Następnego dnia spacerowałam po korytarzu z asekuracją chodzika. Wykonano jeszcze parę badań, żeby wykluczyć potencjalne zagrożenia. Nie znaleziono ani świeżego krwawienia ani niedokrwienia w mózgu. Mój stan się poprawiał, zaplanowano dzień wypisu. Żadnego leczenia. Uznano, że ani mój stan ani choroby nie poddają się leczeniu. Nic nie pomogły długie rozmowy przeprowadzane przez Jamesa i mnie z lekarką prowadzącą i ordynatorem, że moja ataksja jest nietypowa, że występują rzuty i remisje. Według pani doktor nie istnieje coś takiego, jak ataksja epizodyczna i w żadnej literaturze nie jest to opisane. Mam kilka poważnych artykułów w komputerze na ten temat i korciło mnie, żeby je jej pokazać. Tylko po co? Co to da? To jest zwyczajny szpital, a nie Princeton Plainsboro. Mojej lekarce daleko do doktora House’a. Twardogłowie i „evidence medicine” – to norma. Nie ma tu miejsca na innowacje, wykraczanie  poza protokoły i św. Matkę Procedurę. Nie ma też miejsca na rzadkie przypadki – wyraźnie powiedziano nam, że w razie kolejnych epizodów tego typu mamy jechać do Bydgoszczy. Albo wszędzie indziej, byle nie tu. Ciekawe, czy porozwieszali już moje zdjęcia z podpisem: „Tej Pani już dziękujemy”.

2 komentarze:

  1. Trzymaj sie cieplutko, czekam z niecierpliwoscia na nastepny wpis. Oby byl bez zadnych przykrosci. Trzymam kciukasy ! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam i czytam z daleka...
    Kim jest James? Pojawia się już w kolejnym wpisie.
    Również czekam na kolejny.

    OdpowiedzUsuń