wtorek, 5 września 2017

HEY, I'M NOT DEAD :-)

Moi Drodzy Czytacze!

Jest mi naprawdę bardzo, bardzo wstyd, że tyle czasu mnie tu nie było. Na bieżąco staram się pisać na fejsie, choć nawet to ostatnio nijak mi nie wychodzi.

Niedawno  ktoś ze znajomych zażartował, że zwykle kiedy jest źle, to raczej staram się Was informować, więc brak wiadomości to dobra wiadomość. Sporo się ostatnio działo i dzieje nadal, ale to żadne usprawiedliwienie. W myślach pisałam już ten post chyba z tysiąc razy, ale zawsze kiedy już siadałam do lapka było coś innego do zrobienia, albo brakowało weny, albo… Zatem w końcu nadrabiam zaległości i już serdecznie Wam współczuję, bo kiedy zabieram się za pisanie po długiej przerwie zupełnie niechcący wychodzą mi przydługawe elaboraty. Usiądźcie zatem wygodnie ;-).

Jak wiecie do szpitala w Poznaniu trafiłam w maju, tuż po moich imieninach. Z kolejnym zaostrzeniem – siadły mięśnie, opadały powieki, do tego kłopoty z przełykaniem, gryzieniem, bełkot no i pogorszenie oddechowe. W Waszych mailach pojawiły się pytania, dlaczego nie pojechałam jak zwykle do Bydgoszczy, gdzie przecież leczę się od lat, gdzie mnie znają i wiedzą jak mi pomóc. Otóż od jakiegoś czasu nawet moi bydgoscy neurolodzy doradzali, żebym znalazła w końcu jakiś ośrodek na miejscu. Bo, choć nadal chcą mnie leczyć, to za którymś razem możemy po prostu nie dojechać na czas. A że miałam już poważne problemy z oddychaniem pomyślałam sobie, że głupio tak kipnąć w samochodzie gdzieś pomiędzy Gnieznem a, powiedzmy sobie, Żninem. Zatem Poznań wydawał się dobrym pomysłem. Tym bardziej, że to KLYNYKA, co w teorii oznacza holistyczne podejście do pacjenta, publikacje, sympozja, kongresy i generalnie splendor. No i kilkunastu lekarzy na kilku pacjentów, a nie, jak to zwykle bywa, kilkudziesięciu pacjentów i zaledwie kilku lekarzy, biegających z wywieszonym językiem próbując ogarnąć pacjentów oddziału, SOR, papierologię i tysiąc innych rzeczy jednocześnie.

Co było dalej? Jak głosi stare przysłowie pszczół: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Szkoda tylko, że żeby przekonać się o zasadności tego stwierdzenia musieliśmy przejść przez prawdziwe piekiełko. Spotkałam  tam wielu lekarzy. Najróżniejszych. Kompetentnych fachowców i specjalistów tylko z nazwy, ludzi bardziej chętnych do pomocy i tych chętnych mniej lub w ogóle, sympatycznych i tych sympatycznych inaczej, tych nie bojących się, że konsultowanie swoich diagnoz i sposobów leczenia z innymi lekarzami umniejszy ich autorytet i tych przekonanych o własnej nieomylności. Do tej pory naiwnie wierzyłam, że wybór zawodu zobowiązuje lekarzy do pomagania innym, a już nade wszystko do nie szkodzenia im. W końcu to osoby, którym powierzamy swoje zdrowie i życie. Pozwólcie, że resztę zachowam dla siebie.

Pięć długich, bardzo trudnych tygodni jakoś minęło. Gdyby nie James, który przyjeżdżał codziennie, gdyby nie mama… Dużo pomagały pielęgniarki, a przede wszystkim – moja najwspanialsza, najkochańsza i najbardziej wspierająca ekipa fizjoterapeutyczna! Nawet przez okno wysyłali pozytywną energię. :-)

W końcu podjęto decyzję o przewiezieniu mnie na „Banacha”, a konkretnie do Kliniki Neurologii Samodzielnego  Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznym w Warszawie. Pracujący tam specjaliści nie tylko zajmują się chorobami nerwowo-mięśniowymi i mają najlepsze w Polsce możliwości diagnostyczne, ale też mają doświadczenie w leczeniu rzadkich, skomplikowanych przypadków. A że mój przypadek jest wyjątkowo specyficzny, nietypowy i złożony ;-), był to strzał w dziesiątkę.

Do Warszawy zawiózł mnie wypasiony dyliżans, z lekarzem na pokładzie, ratownikiem i pielęgniarką anestezjologiczną, z tlenem, pod aparaturą. I klimą, co było fajne, bo dzień był upalny. Tyle w każdym razie pamiętam, bo byłam tak bardzo zmęczona, że nawet na to wszystko nie patrzyłam. Kimałam całą drogę. Zresztą gdy trafiłam na oddział byłam w takim stanie, że leżałam nieruchomo, nie mogąc wstać, usiąść, przewrócić się na drugi bok, przełykać jedzenia a nawet śliny, mówić, widzieć. Podsypiałam all day long.

Ogólnie muszę powiedzieć, że w tym miejscu przywrócono mi wiarę w lekarzy. To jest naprawdę niewiarygodne, jak traktuje się tam pacjentów. Lekarze nie tylko imponują wiedzą i fachowością, ale poświęcają też mnóstwo czasu na tłumaczenie i odpowiadanie na wszelkie pytania, są niesamowicie sympatyczni, uśmiechnięci i krótko mówiąc ogarnięci. W ciągu pierwszych dziesięciu bodajże dni miałam zrobione wszystkie możliwe badania elektrofizjologiczne (bardzo przyjemne, kiedy lekarz wbija igłę w mięsień, każe go napiąć i przepuszcza przez tę igłę prąd i tak x razy w rozmaite partie ciała, z oczodołem i łukiem brwiowym włącznie), biopsję mięśnia, rezonans całego ciała i jakieś sto tysięcy innych badań. Może i brzmi to strasznie, ale ja w gruncie rzeczy się cieszyłam. Nie było tego widać, bo byłam za słaba, żeby dźwignąć kąciki ust, ale wiedziałam, że muszę przez to przejść, żeby mogło być lepiej. Wytrzymam to, wytrzymam – powtarzałam sobie w kółko w myślach, bo chcę żyć, chcę sama zrobić sobie śniadanie, ubrać się, a może nawet kiedyś zaszaleć i pójść na jakiś spacer?

Kiedy pierwszy raz odwiedził mnie sztab lekarzy z panią Kierownik Kliniki na czele odruchowo zdrętwiałam. Spodziewałam się co najwyżej suchego „omówienia” mego przypadku, ewentualnie jakiegoś pytania i powolnego przesunięcia się białych kitli w stronę drzwi. Tymczasem pani profesor rozmawiała ze mną bardzo długo, z uwaga słuchając tego, co miałam do powiedzenia, cierpliwie wyjaśniła po kolei co i jak, jakie są podejrzenia odnośnie diagnozy, dalsze plany, rozwiała wszystkie wątpliwości. To samo codziennie robiła moja doktor prowadząca, zapoznając się wcześniej szczegółowo z toną przywiezionej przeze mnie dokumentacji medycznej i przeprowadzając szczegółowy wywiad. Szacunek i podziw, naprawdę.

Konkluzja? Kolejna choroba do kolekcji. HPP, z angielska Hypokalemic Periodic Paralysis, po naszemu okresowe porażenie hipokaliemiczne. Ma przebieg napadowy i powodowana jest nagłymi spadkami poziomu potasu we krwi. W wyniku choroby dochodzi do porażeń kończyn, a nawet niewydolności oddechowej związanych z ekspozycją na zmiany temperatury otoczenia, stres czy nadmierny wysiłek fizyczny. Mówiąc po ludzku – potas może spaść nagle i bez żadnego ostrzeżenia, gdy organizm uzna, że zmycie naczyń było zdecydowanie zbyt wycieńczające, wyjście z ciepłego mieszkania na mróz za bardzo obciążające, itp. Trzeba zatem unikać narażania się na tego typu sytuacje, czyli normalnego życia. Leku oczywiście brak, bo schorzenie jest genetyczne. Jedynym sposobem radzenia sobie z nim jest suplementacja potasu. Plus ciągłe kontrolowanie poziomu tego pierwiastka we krwi. I tak oto zaczął się kolejny level mojej przygody.

Po modyfikacji leczenia mój stan stopniowo się poprawiał. Zaczęłam pić, później jeść papki (a tak marzyła mi się sałata, surowa marchewka, eeeh…), później były środki bułek i tak powoli, powoli wracałam do żywych. Fizjoterapeuta dzień w dzień motywował mnie do coraz większego wysiłku jednocześnie uważając na przemęczenie (nadmierny wysiłek fizyczny po pierwsze mógł spowodować pogorszenie, a po drugie trzeba było bardzo uważać na moje stawy). Tym sposobem dotarliśmy do momentu, gdy maszerowałam korytarzem, kroczek za kroczkiem, oczywiście fizjo asekurował każdy mój niezdarny jeszcze ruch a mama podążała za nami z wózkiem, żebym w każdej chwili mogła usiąść. Za kibiców miałam wspaniałe panie pielęgniarki i salowe. Od nowa uczyłam się chodzić. Śmieszne uczucie. Wracałam do sali wykończona, ale szczerzyłam się z radości jak pajac. Świat wygląda dużo lepiej z pozycji wertykalnej, wierzcie mi.

I tak nadszedł dzień, na który tak bardzo czekałam martwiąc się jednocześnie, że nigdy nie przyjdzie. Był to Dzień Wypisu :-). Po ponad dwóch miesiącach byłam wolna. Mogłam cieszyć się domem i żyć życiem tak zwykłym, a tak wspaniałym. Naturalnie byłam nadal bardzo słaba, a w moim organizmie prym zaczęły wieść one – tak znienawidzone przeze mnie – POWIKŁANIA. Miałam poważną anemię (jeszcze wieczorem przed wypisem dostałam dwa worki krwi, żeby mieć więcej powera  na drogę), w nodze pojawiła się zakrzepica żył głębokich a w płucach zatorowość. Zrobiło się groźnie. Ja oczywiście zastanawiałam się jedynie, czy to nie przeszkodzi mi w wyjściu do domu, natomiast reszta bardziej świadomych osób wokół mnie zastanawiała się, czy przeżyję (zatorowość płucna jest w dużej mierze śmiertelna). To tak z grubsza.

Jednak ponieważ już jakiś czas temu postanowiłam sobie w duchu, że, żeby nie wiem co, pojadę z mamą na turnus rehabilitacyjny do Sarbinowa, tak też się stało. :-) Po całych dniach wypełnionych zabiegami, spacerami promenadą (szacun dla mojej mamy, mało, że pomagała mi we wszystkim, to jeszcze woziła mnie wózkiem – ale za to wyrobiła sobie bicki ;-)) i innymi aktywnościami wieczorami byłyśmy padnięte jak konie po westernie. Podczas turnusu odkryłam też ze zdumieniem kilka rzeczy, a mianowicie:
  • można przespać całą noc bez budzenia się co chwilę z bólu, duszności czy innych dolegliwości
  • relaks w solance to najlepsza rzecz na świecie, polecam „termy w klimacie morza martwego” w hotelu Unitral w Mielnie
  • świat jest bardzo, bardzo głośny, kolorowy i przerażający (po tak długim odizolowaniu w szpitalach i domu trudno było mi się odnaleźć między krzyczącymi dziećmi, głośną muzyką w rozmaitych budkach z kebabem, goframi, milionami straganów) …
  • są na świecie ludzie którzy nie wiedzą, co to wegetarianizm
  • moja mama dochodzi do perfekcji w nastawianiu barku, potrafi też nastawiać moje palce, nadgarstki, palce u stóp
W ogóle to było super. Zabiegi i rehabilitacja naprawdę na poziomie, duża poprawa jeżeli chodzi o kolano, gdzie miałam zapalenie kaletki maziowej, kręgosłup lędźwiowy i nadgarstki, co jest wielkim osiągnięciem. Skupiliśmy się na tym, co jest jeszcze do odratowania i może dlatego różnica jest tak duża. Mama, jako opiekun też mogła korzystać z zabiegów i wyjątkowo nie marudziła :-). Bo ona zabiegów nie lubi i już. Dziękuję, Kochani, bo, tak jak w zeszłym roku, teraz również mogłam pojechać na turnus dzięki złotówkom przelewanym przez Was na moje fundacyjne subkonto. Sama takich pieniędzy bym nie wyczarowała.

Matko i córko, wiedziałam, że tak będzie, wystukałam już ponad 9,5 tysiąca znaków! Wybaczcie! Zamieszczam jeszcze tylko krótką fotorelację z tamtych wydarzeń, a w następnym poście opowiem Wam, jak w końcu, po trzech latach, udało nam się z Jamsem wyjechać na parę dni i jakie są dalsze plany i perspektywy leczenia.

Dziękuję za wsparcie, pomoc, modlitwę, wszystkie pozytywne i ciepłe myśli wysyłane w moją stronę

Siła!
Kiepska forma w Poznaniu
Jamie na śpiku - czuwaj ;-)
Po upadku i szyciu powiek
Cewnik do hemodializy w żyle udowej zwany Sheldonem
W trakcie plazmaferezy
Najlepsza ekipa fizjoterapeutyczna ever :-)
Dorotka, Ewka, Beatka, Lechu - co ja bym bez Was zrobiła?



Nikt nie zapewni takiej stylówy, co AZS UAM :-)
W drodze do WWA
Widok z okna
Niezbity dowód stania - pierwszy raz na nogach po 5 tygodniach leżakowania, foto by Dorotka
Wracamy do domku :-)
Do stęsknionej Jamniczycy
Z Mamusią w Sarbinowie
Patykiem jestem :-) - regeneracja w solance w Unitral – hotel SPA w Mielnie
Odwiedziny u Dorotki w Koszalinie - nie tak miało być, nie tak, Doti... Wódkę jeszcze miałyśmy razem pić...

niedziela, 18 czerwca 2017

BE CAREFUL WHAT YOU WISH FOR

Na "dzień dobry" wielka prośba o pomoc.

Kochani, dzisiejsze “słowo na niedzielę” jest krótkie i treściwe. Bardzo Was proszę o pomoc. Nie raz udowodniliście, że mogę na Was liczyć. Każde udostępnienie i nawet najmniejsza wpłata są na wagę złota… Apel jest też na moim fejsbuku:

https://www.facebook.com/1263797370336194/photos/a.1326348554081075.1073741828.1263797370336194/1373912855991311/?type=3&notif_t=like&notif_id=1497774385736359

W związku z komplikacjami ortopedycznymi, że tak to ujmę w skrócie, pilnie potrzebuję specjalistycznej ortezy stawu biodrowego.

Wygląda to tak, jak na zdjęciu i na pewno jest niezwykle komfortowe w noszeniu. ;-) 


Maksymalna kwota refundacji NFZ wynosi 1450zł, z czego NFZ zwraca 90%. Wychodzi więc, że dopłata jest na poziomie 145zł. Niestety orteza, zamówiona już u producenta kosztuje 2000zł. Zatem muszę zapłacić za nią dokładnie 695zł, o ile dobrze liczę, bo z matmy dobra nigdy nie byłam.
Nie byłam przygotowana na taki wydatek, stąd moja wielka prośba o wsparcie finansowe

Pieniądze można wpłacać na konto:

nazwa odbiorcy: Fundacja AVALON - Bezpośrednia Pomoc Niepełnosprawnym,
ul. Michała Kajki 80/82/1, 04-620 Warszawa, Polska
nr konta: 62 1600 1286 0003 0031 8642 6001
Koniecznie podając tytuł wpłaty: Cegieła, 4632



Wierzę w Was!

Dobrej niedzieli!






A poza tym - parę słów co u mnie.

Uważaj, o czym marzysz  - bo jeszcze przez przypadek się spełni :-). Tak nazwałam ten post. W ostatnim fejsbukowym wpisie napisałam, jak bardzo chce mi się zobaczyć coś poza widokiem z mojego łóżka. No i zobaczyłam. Z łóżka wprawdzie, bo łóżkiem przejechałam się przez pół szpitala celem wykonania RTG. Dzięki temu mogłam upewnić się na własne oczy, że świat nadal istnieje. :-) Tylko powód tej przejażdżki nie był już taki wesoły – otóż zwichnęłam biodro. Tak, da się zwichnąć biodro leżąc. Wszystko inne zresztą też. Wielokrotnie. Tak czy inaczej, przyjechał specjalnie wezwany doktór łotropeda i bioderko wstawił. Jako, że lubię mieć szczęście w nieszczęściu trafiłam na świetnego fachowca, znającego chorobę, wiedzącego co robi. Co więcej, spojrzał na moje kończynki ze świeżej perspektywy i wziął pod uwagę całokształt. I przedstawił perspektywy na kolejne operacje…

Miałam je w planach, bark, łokieć czekają w kolejce od dawna. Tylko biodra nie planowałam, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Mój prawy staw biodrowy był operowany już dwukrotnie, a teraz okazało się, że “nie bardzo jest już co zbierać” i jedynym wyjściem z sytuacji jest endoproteza. A póki co konieczne jest noszenie ortezy właśnie, co by zminimalizować ryzyko kolejnych zwichnięć i uszkodzeń no i uchronić głowę kości udowej przed rozsypaniem się. Miodzio, nie?

Tymczasem jutro czeka mnie wycieczka pełną gębą – wyruszam do Stolicy! Właściwie to wysyłają mnie, bo miesiąc spędzony w cudownej sali numero quattro nie przyniósł, że tak sobie użyję eufemizmu, poprawy mojego stanu. Neurologicznie jest do bani – brak mocy, podwójne widzenie, opadające powieki (jakieś pomysły czym je przykleić? :-)), kłopoty z jedzeniem, przełykaniem, oddychaniem. Dobry dzień jest wtedy, kiedy jestem w stanie wziąć leki, napić się nutridrinka czy innego równie wspaniałego odżywczego napoju i przewrócić się sama na drugi bok. Toteż jutro rano przyjeżdża po mnie karetka i zabiera do najlepszego w Polsce ośrodka, zajmującego się chorobami nerwowo-mięśniowymi. Podobno na EDS też się znają. Zobaczymy, co z tego wyjdzie i ile czasu tam spędzę.

To tyle u mnie, jeszcze raz proszę o udostępnianie i dziękuję za każdą, nawet najbardziej symboliczną wpłatę.

P. S Piękny dzień się zapowiada, korzystajcie ze słonka, Wy zdrowi! ;-)

czwartek, 4 maja 2017

THE TRICK IS TO KEEP BREATHING

Dzień dobry Kochani! Moja fejsbukowa stronka rośnie w siłę! Wszystko dzięki Wam! Mam nadzieję, że z Waszą pomocą dotrze ona do jak największej ilości osób. Mam też nadzieję, że Wasza majówka jest udana mimo iście listopadowej aury za oknem.

Pamiętam cytat z serialu o pewnym specyficznym lekarzu, że nie można żyć bez miłości. Dr House cynicznie uważał, że ważniejszy jest tlen. Cóż… Ciężko się z tym nie zgodzić. Mnie do pełni szczęścia niezbędne są obie te rzeczy i dlatego chciałam podzielić się z Wami cudowną nowiną – otóż – udało się! Mam koncentratory, o których tak marzyłam. Przede wszystkim cieszę się z koncentratora przenośnego, dzięki któremu mogę wyjść z domu nie bojąc się, że spadnie mi saturacja i zacznę się dusić. Takie koncentratory nie są jeszcze w Polsce zbyt popularne i między innymi stąd ich ceny są astronomiczne, więc tym bardziej się cieszę. Oczywiście koncentrator stacjonarny też jest super, w porównaniu z tym, który miałam wcześniej, pochodzącym z wypożyczalni, to niebo a ziemia…

Sprzęt wybierałam długo, męczyła mnie już trochę ilość informacji, które musiałam przeanalizować, zweryfikować. Ale przecież takich urządzeń nie kupuje się codziennie, musiałam zrobić skuteczne rozeznanie. Teraz czuję się, jakbym co najmniej doktorat z tego miała, znam wszystkie specyfikacje, wiem co to sita molekularne i inne takie… :-) Ale i tak specjalne podziękowania należą się koledze, przyjacielowi naszej rodzinki, który pomógł mi w podjęciu ostatecznej decyzji i oczywiście panu Arturowi Andyszowi z firmy Respimed Healthcare, który cierpliwie odpowiadał na milion moich pytań i przygotował atrakcyjną ofertę.

Efekt końcowy – więcej, niż zadowalający. Wybór padł na stacjonarny koncentrator tlenu Philips Respironics EVERFLO i przenośny model SimplyGo Mini tego samego producenta. Jestem w moich koncentratorach absolutnie zakochana i co najważniejsze – dotleniona :-).

Na zdjęciu – radość, jaka panowała w naszym domku, gdy rozpakowywaliśmy kartony, czekoladowa niespodzianka od pana Artura, nebulizator, który też bardzo mi się przyda, a który dostałam od firmy w prezencie i one same, najważniejsze – koncentratory. Nie mają jeszcze imion. Macie  jakieś pomysły? EverFlo (stacjonarny) roboczo został przezwany Smerfem, a SimpliGo Mini jeszcze jest bezimienny. Dlatego czekam na propozycje!

Buziaki, ściskam Was ciepło!




sobota, 29 kwietnia 2017

czwartek, 27 kwietnia 2017

BEST OF THE BEST

Tomasz Gollob. To nazwisko przewija się w ostatnich dniach wszędzie. W telewizji, w radio, na wszystkich portalach, w rozmowach znajomych. Przyznam się, że niewiele wiem na jego temat. Gdzieś tam obiło mi się o uszy nazwisko, fakt że razem z bratem są żużlowcami. Pamiętam jakieś strzępki informacji podawane przez media o wcześniejszych, poważnych wypadkach któregoś z nich, a może obu. Tyle. Gdy w niedzielę usłyszałam informację o tym, że Tomasz Gollob trafił do szpitala z prawdopodobnym uszkodzeniem rdzenia kręgowego przeszły mnie ciarki i wstrzymałam na chwilę oddech. Nie dlatego, że to spotkało akurat tego człowieka - na jego miejscu mógłby być każdy inny sportowiec, aktor, celebryta, szary Kowalski. Ale to było takie dziwne uczucie, gdy postaci znanej w całym sportowym (i nie tylko) świecie, rozpoznawalnej i cenionej, dokonującej ponadprzeciętnych rzeczy przydarza się nagle takie „zwyczajne” nieszczęście, a los wyznacza mu rolę „zwykłego” pacjenta. Nie wiem do końca, na czym to polega, ale oboje z Jamesem pomyśleliśmy podobnie. Może dlatego, że pan Tomasz trafił w świat tak dobrze nam znanych ludzi, miejsc, korytarzy.

Na hasło, że Gollob został przetransportowany do Bydgoszczy od razu pomyśleliśmy: „Harat”. Profesor, bóg neurochirurgii, ale też człowiek, który konsultował mojego naczyniaka w mózgu. Na konferencji prasowej - dr Robert Włodarski, ordynator oddziału anestezjologii i intensywnej terapii szpitala wojskowego w Bydgoszczy - mojego szpitala. Lekarz, który siedział przy mnie non stop podczas dwóch pierwszych plazmaferez, a każda trwała jakieś 5 godzin. Żartował, rozmawiał, tłumaczył. Nie narzekał, gdy musiał specjalnie przyjechać w niedzielę wieczorem, by przeprowadzić ten zabieg. W czasie ostatniego przełomu leżałam na tym samym OIOM-ie, na którym teraz leży pan Tomasz. Zajmują się nim te same pielęgniarki, ci sami lekarze. Na płocie szpitala wiszą teraz wspierające pana Tomasza transparenty. Płocie, który tak dobrze znam, tym samym, w który przez wiele godzin wlepiałam wzrok ze szpitalnego okna.

Wiadomo powszechnie, że znani, sławni i bogaci trafiają pod opiekę najlepszych lekarzy. Zwłaszcza sportowcy, szczególnie ci profesjonalnie uprawiający swoją dyscyplinę. Tymczasem wypadek Tomasza Golloba przypomniał mi, jak duże mam szczęście, że zajmują się mną najlepsi z najlepszych. Dotyczy to zarówno specjalistów od kończynek i kręgosłupów, jak i neurologów, neurochirurgów i anestezjologów. Co do Bydgoszczy - wiem, że pan Tomasz ma wspaniałą opiekę. Nie dlatego, że jest Tomaszem Gollobem, tylko dlatego, że w tym Szpitalu każdy taką opiekę otrzymuje. A nawet najbardziej wybitna postać staje się po prostu pacjentem - panem Tomaszem, który potrzebuje pomocy. Z całego serca życzę mu powrotu do zdrowia, jego bliskim - siły i wytrwałości. O kwestie medyczne nie muszą się martwić. Trafili w najlepsze ręce, jakie znamy. Sprawdziłam to sama. Wielokrotnie.


Marek Dembski / newspix.pl

czwartek, 20 kwietnia 2017

FOLLOW THE WHITE RABBIT

Wiecie, że według chińskiego horoskopu jestem zającem tudzież królikiem? Generalnie nie wierzę w takie rzeczy i czytaliśmy je ze znajomymi dla beki, nie pamiętam nawet czemu. Ale jedna rzecz, którą tam napisali o króliku wiele wyjaśnia. Otóż jest to ponoć znak cechujący się najsilniejszym instynktem przetrwania ze wszystkich pozostałych. :-) Może dlatego przeżyłam to, co już dawno miało mnie zabić, i to kilka razy, i żyję nadal. :-D Tak czy inaczej znak jak znak, przynajmniej do Świąt Wielkanocnych pasował jak ulał.

A poza tym? Mijają tygodnie, jakoś leci. Raz jest lepiej, raz gorzej. Nie najlepiej, ale jakoś. Skupiam się na tym, żeby przeżyć kolejny dzień: wstać, przebrać się z piżamy w inną albo w dresiwo, zjeść posiłek a następnie go nie zwymiotować, pilnować dawek leków i pór ich przyjmowania, dodzwonić się do przychodni, znaleźć parę pasujących czystych skarpetek, nie zwichnąć niczego po drodze. I nie zwariować…

A na koniec zagadka: co jest nie tak na tym zdjęciu?

Nie, nie zamieniłyśmy się miejscami, po prostu moja mama pozazdrościła mi szpitalnego życia. Trochę nas nastraszyła, ale już jest w domu, cała i zdrowa. I ten prządek rzeczy zdecydowanie wolę.

Reszta fotogalerii poniżej ;-)


środa, 1 marca 2017

HOSPITAL FLASHBACK

Kochani,

Nie napisałam od razu po wyjściu ze szpitala, bo musiałam się pozbierać. Troszkę się pokomplikowało i potrzebowałam czasu, żeby dojść z tym wszystkim do ładu. Nie do końca mi się to udało. W skrócie zatem: z neurologii zostałam przeniesiona na oddział wewnętrzny celem unormowania potasu. Trzy tygodnie odmóżdżającej nudy, leżenia, kroplówek, ohydnego żarcia i oglądania durnych programów w TV fundowanych przez współtowarzyszki niedoli. Plusy? Cudna, młoda, zaangażowana pani doktor i kilka poznanych osób, z którymi nie chcę tracić kontaktu. Minusy? Infekcja. Zaczęłam gorączkować do 40 stopni, pojawiły się bakterie we krwi… Wjechały antybiotyki – Augumentin o smaku kociego moczu i Cipronex. Potas rósł, a ja byłam coraz słabsza. Aż któregoś ranka się nie obudziłam. Ostatnia rzecz jaką pamiętam, to rozmowa z „sąsiadką”, panią Wandzią (wspaniałą starszą panią, btw) przy kolacji.

Przytomność odzyskałam na OIOM-ie, z ostrą niewydolnością oddechową, pod respiratorem, podłączona do sztucznej nery, która ratowała mi życie robiąc plazmaferezę. Infekcja i nie do końca dobrze dobrany antybiotyk (Cipronexu nie powinno się podawać w miastenii) poskutkowały kolejnym przełomem. Byłam tak skołowana przez leki i ogólnie ciężki stan, że nie mogłam ogarnąć, co się stało, skąd nagle wzięła się przy mnie moja mama (nie pamiętałam, że przyjechała do Bydgoszczy dotrzymywać mi towarzystwa korzystając z tego, że akurat były ferie)… Co więcej o OIOM-ie? Niezmiennie podziwiam pracujący tam personel – najbardziej salowe i pielęgniarki. Tam nie myje się podłogi zahaczając o kółka łóżek, na których leżą pacjenci i nie trzaska koszem na śmieci. Gdy tylko jakaś pompa czy urządzenie zacznie wyć lub pacjent choćby jęknie, pielęgniarka reaguje w ciągu sekundy. Ja oczywiście miałam „special treatment”, bo byłam jedyną przytomną osobą na sali. Pewnie dzięki temu nie wspominam tego doświadczenia jako jednej wielkiej traumy.

Po plazmach poprawiłam się szybko i wróciłam skąd przyszłam – na neuro. Jak zobaczyłam, że przyjechała po mnie moja ulubiona pielęgniarka Benia, to aż się poryczałam. Idiotka ze mnie, co? Ale szczerze mówiąc, myślałam, że tym razem tego nie przeżyję. Szybko wracałam do siebie, każdego dnia byłam silniejsza. Zaczęłam siadać na łóżku, wstawać, jeść. Tak się też złożyło, że w czasie mojego pobytu na neurologii przypadły moje trzydzieste urodziny. Myślicie pewnie, że były smutne i nostalgiczne? Nic bardziej mylnego. :-) Po pierwsze była radość, że żyję i doczekałam tej upragnionej trzydziestki :-) Od rana spotykały mnie też same niespodzianki, zjawiła się moja mama z tortem (bezczelnie mnie oszukała dzień wcześniej udając, że wraca do Poznania), James wrócił z Włoch i też natychmiast przyjechał, były prezenty, balony, życzenia, przytulasy i ogólnie dwudniowa imprezka na oddziale. :-) Będę to długo wspominać.

Ale i tak najważniejsze, że jestem teraz w domu. I zamierzam tak trzymać najdłużej, jak się da.