Hej ho. U
mnie wszystko pięknie ładnie. No, może prawie. Kimoł dostałam tym razem bez
żadnych przeszkód, w dodatku w obstawie dexavenu, uromitexanu, innych leków i
hektolitrów płynów. Znakomicie. Zero sarkazmu, serio. Po raz kolejny Bydgoszcz
udowadnia, że dają radę nawet z takimi pacjentami jak ja :-D. Ani nie
haftowałam specjalnie jakoś ani nie gorączkowałam. W bonusie leżałam na sali z
koleżanką, też miasteniczką, więc było nam raźniej i jedna ogarniała drugą ;-).
Plan był
taki, że zaraz po powrocie kładę się na hematologię. Jednak cudowny pan doktor
N. uznał, że nie zrobi mi tego. I że najlepiej będzie, jak dojdę do siebie w
domu, własnymi siłami. Podobno mój szpik pomimo tak agresywnego leczenia ciągle
jest w formie i radzi sobie z aplazją. Oczywiście godzinowa rozpiska leków
zostaje, obchodzenie się ze sobą jak z jajkiem również (ach, uwielbiam to)
czyli m.in. obieranie warzyw w rękawiczkach, chodzenie wszędzie w maseczce,
specjalna dieta itp. Wszystko do przeżycia :-). Jak skończę ostatni cykl chemii to
wtedy będziemy się bawić w podawanie czynników wzrostu, erytropoetyny i takich
tam.
Teraz kiedy
to piszę nie mam za bardzo jasności umysłu... (Eureka, co nie?) Cytostatyk,
który dostaję, dokładnie w okolicach 10-14 dnia od podania powoduje efekty
uboczne, które ciężko znieść. Po pierwsze - ból. Ale to nie ten z gatunku
"moje stawy się zwichają i bolą" (bo on był, jest i zawsze będzie).
Albo po operacjach różnistych czy złamaniu kręgosłupa. Nawet neuralgia to nie
jest ani najgorsza migrena świata. Nie nie nie. To taki rodzaj bólu, że
człowiek robi rachunek sumienia i się zastanawia co w życiu zrobił nie tak :-D. Kości,
mięśnie, stawy, skóra, głowa, oczy, brzuch - co tylko można wymyślić kreatywnego
- zapewniam, że boli. Leki przeciwbólowe nie pomagają za bardzo, bo to trochę tak, jakby przykleić plaster na rozciętą tętnicę. Za to mają zadziwiająco
silną moc otumaniania mnie. Czuję się jak półgłówek, poważnie. Trzeba do mnie
mówić drukowanymi literami, obowiązuje też hasło: „co niezapisane to
niezapamiętane”. Do tego dochodzi turbo zmęczenie, krwotoki z nosa, osłabienie
i gorączki.
Właśnie
gorączki. Dzisiaj w nocy tak mnie telepało, że James myślał, że mam atak
padaczki. 40.5 stopnia robi swoje. Generalnie odkąd pamiętam mogłam
funkcjonować z wysoką temperaturą. Super się bawiłam, mobilizowało mnie to przy
testach, sprawdzianach. Było widać tylko po szklanych oczach i spękanych
ustach. Ale teraz gorączka rozkłada mnie na łopatki, nasila ból, tachykardię,
duszności i nadwrażliwość na bodźce, która sama w sobie jest nie do
wytrzymania. I to taka cykliczna gorączka, 3-4 razy na dobę. Mam nadzieję, że
za kilka dni odpuści i wstanę w końcu z wyra, bo ileż można się lenić :-). Zresztą
tłukę sobie cały czas do głowy, że przecież to wszystko jest po coś, walczymy o
moją lepszą formę. Warto się przemęczyć. Meta jest niedaleko.
Okejos,
napisałam, co wiedziałam :-). Chciałam przekazać Wam co u mnie, zwłaszcza tym z
Was, którzy nie są fejsbukowi :-). A teraz pozwólcie, że odłożę kompa i zajmę się
zdychaniem zawinięta w dwie kołdry, skręcona w kłębek i pocieszana przez Najlepsze
Psy Świata. Czołem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz