Całe życie jestem zdania, że najważniejsze jest
mieć nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży jednocześnie będąc przygotowanym na
to, że ułoży się jak najgorzej. Kraków nie okazał się przełomowy. Mój pobyt tam
niespecjalnie różnił się od pobytów w ośrodkach,
w których byłam leczona do tej pory. Chociaż – wróć – wszyscy byli zadziwiająco
mili i uczynni. Studentki pielęgniarstwa to już w ogóle cudne stworzonka do
schrupania. ;-)
Rehabilitacja z kolei w większości oddziałów jest
pomijana i spychana na margines wszystkich działań terapeutycznych. Tu o dziwo
było inaczej. Nieoceniona Jadzia wyciągała mnie z łóżka i sprawiała, że – mimo
zawrotów głowy – szłam korytarzem. Kroczek za kroczkiem. Sukces :-). No i nie
bała się ćwiczyć ze mną, chociaż z Ehlersem miała do czynienia po raz pierwszy.
I zostawiała mi ulubioną żółtą, kolczastą piłkę i taśmę, żebym mogła działać w
materii fizjoterapii samodzielnie.
Poznałam też kilka osób, z którymi na pewno będę
utrzymywała kontakt, a które po wyjściu ze szpitala nadal mnie w tym szpitalu
odwiedzały i ratowały przed śmiercią głodową. W tej kwestii palma zwycięstwa
zdecydowanie należy się Paulince, która codziennie wpadała z wegańskimi
pysznościami i wsparciem, jakie tylko EDSiak może zaoferować drugiemu
EDSiakowi. Robiła też śliczne zdjęcia Krakowa, żebym mogła pozwiedzać go
chociaż wirtualnie. I zobaczyć wiosnę :-).
W międzyczasie była też Wielkanoc. Niedzielne
śniadanie – na bogato :-).
Moi kochani Rodzice znów pokonali w sumie 1000 km
żeby ze mną być. A ja jak zwykle okazałam się beznadziejną córką, bo albo
spałam albo plułam jadem wokoło. Fatalne samopoczucie, klaustrofobiczna
powierzchnia oddziału, rozgardiasz fundowany przez służbę zdrowia, chęć powrotu do
domu – to wszystko mnie przerosło, stałam się agresywna i złośliwa. Żeby nie zwariować dostałam skierowanie na
psychoterapię. Za pół roku powrót i kontrolne badania.
Teraz odsypiam wszystkie nocki spędzone w towarzystwie
kardiomonitorów i innych pikadeł, bulgoczącego tlenu i chrapiących, mówiących
przez sen lub krzyczących z bólu towarzyszek niedoli. Odpoczywam. Opiekuję się
Jamnikiem, który podczas mojej nieobecności też był w szpitalu, z tym że takim
dla małych zwierząt. Jamniki mają to do siebie, że dość chętnie konsumują
odzież, bieliznę czy buty, najlepiej właściciela. Przez kilka pierwszych lat
swojego życia ulubionym zajęciem Jasminy było przerabianie moich majtek (najlepiej
tych wyciągniętych z kosza z brudną bielizną) na pasy do pończoch. Ostatnio
zjadła rękaw bluzki należącej do pewnej siedmioletniej dziewczynki. Rękaw
umazany był Nutellą, co uczyniło go szczególnie atrakcyjnym.
Skończyło się operacją, bo fragmenty rękawa
utknęły w przewodzie pokarmowym. Moje Maleństwo było pod narkozą, zostawione
samo w obcych rękach i stresujących warunkach, obolałe i przerażone. A ja na
odległość nic nie mogłam zrobić. Już jest lepiej, rana goi się jak na psie,
a Jamniczyca wygląda jak kieliszek do
Martini. Obija się o meble i jest głęboko nieszczęśliwa. Przychodzi, przytula
się i wpatrując się we mnie swoimi wielkimi psimi gałami mówi: „Zobacz, jaka
jestem biedniusia, ukochaj mnie, zdejmij ten paskudny kołnierz, będę grzeczna
jak aniołek, jamnik-aniołek!” Jest osowiała i wygłupiona po antybiotykach,
lekach przeciwbólowych. Śpi więcej, niż zwykle, czyli jakieś 23,5 godziny na
dobę ;-). Jutro kontrola u weta, zobaczymy co i jak. Tymczasem na spacerach trzeba
uważać, żeby za długo nie patrzyła w górę, gdy pada deszcz – kołnierz szybko
się napełnia ;-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz